niedziela, 21 sierpnia 2016

Mt. Cook National Park - Christchurch

Przedostatnim przystankiem podróży przez Nową Zelandię był Park Narodowy Mt Cook. Jak sama nazwa wskazuje, z Górą Cooka w roli głównej. Mt Cook to właściwe lśniący w słońcu lodowiec, niezwykle fotogeniczny ze szlaku, którym przyszło nam robić spacer. 
Najbardziej niezwykła była woda w rzecze przecinającej ten szlak - była szara i to dosłownie. Na zdjęciach, gdyby zrobić je w odpowiedni sposób, trudno byłoby odróżnić, co jest wodą, a co polodowcowym gruntem. Generalnie w tym rejonie mało jest zieleni. Dominuje żółty kolor wysuszonych słońcem traw, szarość rzeki i otaczających wody kamieni i biel górujących nad wszystkim lodowców. To takie miejsce, o którym ciężko jest pisać - trzeba zobaczyć.




 

















W drodze do Christchurch zajechaliśmy jeszcze w jedno miejsce, które znane jest przede wszystkim przez fanów trylogii Tolkiena - Edoras. Mapa google pokazała, że trzeba jechać i jechać, aż skończy się droga. W rzeczywistości tak właśnie było, przy czym ostatnie 20 km było drogą szutrową, po której 50km/h odczuwało się jako prędkość zawrotną.
Dotarliśmy do końca drogi, dalej trzeba było pofatygować się na nogach. Wiem, że się powtórzę, ale miejsce zupełnie na końcu niczego i nie mam pojęcia, jak twórcy filmu je odkryli. Chyba tylko z helikoptera.
Filmowego zamku nie było,  został tylko koń ;)

















Jeszcze dalej po drodze, z racji, że przejeżdżaliśmy przez region winiarski Canterbury, należało zatrzymać się w jakiejś winnicy na degustację, a przy okazji nabyć butelkę wina na pamiątkę.
Generalnie wychodzi na to, że podróż przez Nową Zelandię winem stała. Cóż mogę powiedzieć - tak właśnie mniej więcej było ;) Wino dobre, nowozelandzkie i australijskie, w dobrej cenie, w każdym razie w lepszej niż w Polsce - grzech nie korzystać ;)
I w końcu Christchurch, z którego był już lot do Auckland i potem już w kierunku Europy. 
Pisałam już - najbrzydsze miasto w Nowej Zelandii. W sumie mało dużych miast w tym kraju...
Christchurch może było ładnym miastem kiedyś, ale zniszczyły go w ostatnich latach silne trzęsienia ziemi. 
Chyba jedną z największych strat tego miasta, jeśli chodzi o budynki, to XIX-wieczna katedra. Jeszcze można od biedy dojrzeć jej świetność po resztkach murów podpieranych drewnianymi rusztowaniami. Miejscowi budowniczy czy tam konserwatorzy zabytków (nawet nie wiem, czy tacy w Nowej Zelandii istnieją z uwagi na raczej znikomą ilość zabytków) załamują ręce i nie bardzo wiedzą, jak zabrać się za rekonstrukcję katedry - czego by nie ruszyli, wszystko sypie. Miałam wrażenie, że ten budynek trzyma si∂ dosłownie na przysięgę. Jest obawa, że gdyby tylko odsunąć rusztowania, wszystko w momencie runie. 
Ze zniszczonymi budynkami, na ulicy, która być może była swego czasu ulicą handlową, miejscowi poradzili sobie w ten sposób, że w ich miejsce postawili kontenery w w dość fantazyjny sposób - przestały być zwykłymi kontenerami, ale industrialnymi budowlami, w których umieszczono sklepy, knajpki, restauracje. 
Przerażające było to, co chyba jest charakterystyczne na całej Wyspie Południowej - miasto robiło wrażenie wymarłego. I to nie o godzinie 21, 22, ale o 18 w dzień powszedni.
Jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że sklepy są pozamykane o godzinie 18 - w końcu każdy chce mieć jeszcze coś z dnia. Ale w parku przypominającym trochę Anglię, poza kiczowatą fontanną, nie spacerowali miejscowi, nawet jacyś staruszkowie wyprowadzające swoje pieski, w knajpach, restauracjach nie przesiadywali młodzi ani rodziny spożywające obiad po pracy, choć podobno to zamożny kraj. To miasto nie żyło. Może było w nim więcej życia niż w Oamaru, ale naprawdę niewiele. 











To było ostatnie miejsce w Nowej Zelandii, które zobaczyłam. Stamtąd polecieliśmy do Auckland, z którego mieliśmy już lot do Dubaju i potem do Warszawy. 
Co ciekawe, mieliśmy międzylądowanie na tzw. Tankowanie w Brisbane w Australii. Jeszcze byłam w stanie zrozumieć, że wyprosili 500 osób z samolotu (lecieliśmy Airbusem A380, czyli tym największym możliwym pasażerskim) - przepisy nie pozwalają na przebywanie pasażerów na pokładzie podczas tankowania, poza tym musieli samolot przygotować na długi lot - posprzątać, dać poduszki, kocyki i zestawy do spania dla pasażerów. Kompletnie natomiast niezrozumiałe było dla mnie to, że po dokładnej odprawie w Auckland ponownie zrobili dla całego samolotu odprawę osobistą - taka rozrywka na czas tankowania ;)
A potem już jedyne 14,5h lotu do Dubaju i tylko 6h do Warszawy...

piątek, 19 sierpnia 2016

Dunedin-Oamaru

Dunedin to chyba najładniejsze miasto jakie widziałam w Nowej Zelandii. Nie Auckland, nie stolica - Wellington, a tym bardziej Christchurch, które raczej pretenduje do tytułu najbrzydszego.
W przewodniku Lonely Planet Dunedin opisane jest jako miasto zróżnicowane architektoniczne. I to prawda - każdy budynek z innej parafii, ale to tylko dodawało uroku. 

Akurat była sobota, popołudnie i jakiś wyjątkowy dzień w mieście, bo główną ulicą odbywał się przemarsz podobno reprezentacji szkół, choć po wyglądzie co niektórych osób w tych pochodach wydawało się, że albo nauczyciele, albo coś długo nie mogli skończyć tej szkoły. Niezależnie od tego widowisko było genialne. Poubierani w kilty, każda szkoła w inną kratę, grali na kobzach szkocką muzykę. 















W Dunedin jest jeszcze coś, o czym warto wiedzieć - jest tam najbardziej stroma ulica na świecie, Baldwin Street. Nachylenie 37%. Wjechaliśmy. Busem na 12 osób. Nie jestem pewna, czy drugi bieg został wrzucony, ale wjechaliśmy ;) Zdjęcia nachylenia nie oddają, dopiero spacer pod górę...




W drodze z Dunedin do Oamaru jest takie miejsce zwane Moeraki, a tam wzdłuż plaży kamienie-kule. Dzięki nim, przypuszczam, zagląda w to miejsce każdy turysta. Choć nie powiem, robią wrażenie.









I wreszcie Oamaru. Cóż mogę napisać... Najsmutniejsze miasto na świecie... Tak je oceniliśmy.
Był sobotni letni wieczór - wydawałoby się, że ta właśnie pora ożywia najbardziej uśpione miejsca. Nic z tego. Był jakiś pub, jakaś restauracja, a tam żywego ducha, poza obsługą.
Na ulicach pusto i lekko przerażająco.
Większą ilość ludzi można było spotkać dopiero na pokazie (o ile można to nazwać pokazem) powracających na noc do swoich domków pingwinów. Na dokładkę przeważnie byli to Chińczycy. To znaczy nie pingwiny - ludzie, których spotkaliśmy w Oamaru. 
A pokaz-niepokaz był niesamowitym spektaklem odbywającym się na plaży. Widownie zbudowane były na skałach i otoczone barierkami w taki sposób, aby nie przeszkadzało to życiu natury na plaży - grzejącym się na skałach lwom morskim i dziesiątkom pingwinów, które całymi koloniami wracały na noc do zbudowanych specjalnie gniazd. Pingwiny niebieskie, najmniejsze spośród pingwinów, bo mają zaledwie 40 cm i ważą niewiele ponad 1kg, były zaczipowane, tak więc pracownicy tego małego rezerwatu dokładnie wiedzieli, jak daleko pingwinki są i kiedy się pojawią. Żeby mogły czuć się komfortowo, obowiązuje zakaz głośnych rozmów, zbliżania się do barierek oraz bezwzględny zakaz używania telefonów komórkowych i aparatów fotograficznych. Przekonałam się o tym osobiście, kiedy właśnie w trakcie obserwacji przyszedł sms, który próbowałam odczytać. Pozostawało chłonąć ten niesamowity spektakl natury. Brzmi tandetnie, górnolotnie, ale obserwowanie całych kolonii pingwinów wyrzucanych przez fale na brzeg, omijających szerokim łukiem lwy morskie, robiło niesamowite wrażenie. Film przyrodniczy na żywo. Nagle jakaś foka się poruszyła i pingwinki czmychały każdy w inną stronę. Wdrapywały się takie maleńkie po skałach do swoich gniazd. Widowisko wciągające do późnego wieczora.
Z uwagi na nudę wiejącą z każdego zakamarka Oamaru i absolutny zakaz używania aparatów fotograficznych na obserwacji pingwinów, zdjeć brak.