czwartek, 31 marca 2022

Cartagena

Cartagena, której pełna nazwa brzmi Cartagena de Indias, podobno jest znana przede wszystkim z filmu "Miłość, szmaragd i krokodyl". Niestety nie pamiętam, choć film oglądałam. 
Obecnie miasto jest znane, bo jest znane, bardzo turystyczne, z przepiękną starówką, w której ceny w knajpach wywołują zawrót głowy po tanich miejscach zwiedzonych dotychczas w tym kraju.
Kiedy byłam tu 7 lat temu, miałam wrażenie, że część otoczona murami warownymi jest super wymuskana, śliczna, higieniczna, dla turystów, a prawdziwe życie tętni w pobliskim Getsemani, gdzie jest mnóstwo tanich hotelików i hosteli.
Getsemani uległo przemianie, o czym później, a Centro Historico albo się zapuściło, albo robi po prostu bardzo dobre pierwsze wrażenie.
Nie oznacza to, że już tego wrażenia nie robi - wręcz przeciwnie. Jednak dopiero za drugim razem zobaczyłam lekko zapuszczone miejsca, opuszczone budynki czy śliczne zielone skwery, w których po wejściu można udusić się od zapachu uryny.
Jan Paweł II z brązu stoi jednak nadal przy katedrze dumnie i radośnie, z rozpostartymi ramionami.
Stare miasto warto zwiedzić na spokojnie o 7 rano, gdy jeszcze nikt się nie kręci po ulicach (chyba że dwie kobietki, które wpadły na ten sam pomysł i wystrojone robiły sobie super pozowane zdjęcia na tle uroczych, ukwieconych uliczek) i karaibski upał nie wyciska soków z człowieka. Można sobie na spokojnie zrobić zdjęcia, kupić kawkę z termosu i buñuelo z dopiero co ustawionego na ulicy wózka.
























No i Getsemani. Tam miałam nocleg, okazało się, że w świetnym strategicznie miejscu, na Placu de Trinidad, gdzie życie rozrywkowe, które wcześniej uświetniło stare miasto, kończyło się tam właśnie do późnych godzin nocnych. Każdy dzień jest tam sobotą, tak więc był to mój najmilszy poniedziałkowy wieczór jaki mogłam sobie wymyślić. Plac otaczają liczne knajpki, w których ceny też mnie lekko zniechęciły, a wieczorem dodatkowo wózki z jedzeniem i całkiem niezłymi koktajlami (alkoholowymi oczywiście) za jakieś 10-15 zł. Na ławkach i murkach wokół placu rozsiaduje się mnóstwo ludzi, a wokół nich kręcą się chłopaki z dużymi styropianowymi lodówkami z puszkami piwa po 5 zł. 
Cała rozrywka skupia się głównie na środku placu, choć bywa, że też na środku wąskiej ulicy, którą zazwyczaj w środku jakiegoś pokazu, wśród tłumu ludzi akurat chce przejechać samochód.
Rozrywkę zapewniają, tancerze-soliści salsy lub udający Michaela Jacksona, grajkowie na różnych instrumentach przy akompaniamencie muzyki prosto ze starego magnetofonu podłączonego do jeszcze starszej kolumny, grupa bębniarzy z własnymi tancerzami. W każdym razie spory asortyment, każdy znajdzie coś dla siebie. 
Sporo ludzi zagaduje, tak więc wieczór spędziłam z Niemką, Chorwatką, dwoma Szkotami, którzy mieli misję wsparcia sprzedawców piwa i nas jednocześnie kupując nam to piwo oraz dwoma Kolumbijczykami, którzy bardzo chcieli zawrzeć z nami bliższą znajomość.
Getsemani, którego nie pamiętam aż tak turystycznego, jest trochę taką artystyczną częścią Cartageny. Przede wszystkim murale robią tutaj niesamowite wrażenie, ale też kolory i ta luźna atmosfera w porównaniu do trochę nadętego Centro Historico.
Znowu byłam tu krótko, bo w sumie nawet nie pełną dobę. Ale może wrócę... 




















niedziela, 20 marca 2022

Park Tayrona i Palomino

Park Narodowy Tayrona leży na wybrzeżu, ale i tak, zanim dotrze się na plażę Cabo San Juan, która jest najbardziej oblegana, trzeba przejść jakieś 2 godziny wspinając się w górę i w dół. Ten dwugodzinny spacer, jeśli wybierze się wejście główne Zaino, trzeba zrobić w towarzystwie całej procesji ludzi pędzących na plażę. I chociaż w oczekiwaniu w kolejce do kas pani tłucze wszystkim do głowy zasady parku, dotyczące m.in. nieśmiecenia, po drodze po 8 rano można już dostrzec świeżo zatknięte między gałęziami puszki po piwie. Oczywiście są też plastikowe butelki. Park jest piękny, tylko ci ludzie... Mogłam wybrać mniej uczęszczane wejście, Calabazo, ale obawiałam się, że 4 godziny, bo tyle trwa stamtąd spacer do tej samej plaży, może być nie do przetrwania w tym upale. Tym bardziej, że ten szlak podobno jest bardziej wymagający. Ale może, jak tam kiedyś wrócę, a myślę, że wrócę, zrobię tę trasę.
Przy plaży Cabo San Juan, jest cała infrastruktura: restauracja, toalety, hamaki i całe szeregi namiotów igloo, które razem z hamakami są wynajmowane na noclegi. Tak, hamaki są tutaj traktowane trochę jak łóżka w dormitorium. Wielu właśnie ludzi, zostawiając duży bagaż przy wejściu do parku, z małymi plecakami kieruje się na plażę, żeby tam spędzić noc. Rozmawiając z parą Francuzów odniosłam wrażenie, że to wręcz punt honoru każdego podróżnika odwiedzającego Tayrona. No cóż, ja ten honor sobie odpuściłam. 
W drodze do plaż można spotkać Indian Kogi, którzy zamieszkują tamte tereny. W sumie można ich spotkać wszędzie, nawet w autobusie, bo przecież też jeżdżą do Santa Marta na zakupy w tym swoich białych ubraniach, z przewieszonymi przez ramię dzierganymi torbami. Ale w anturażu Parku Tayrona robią zdecydowanie większe wrażenie, zwłaszcza, gdy siedzą w większym skupisku, rodzinami i zapraszają do kupna kokosa, żeby ugasić pragnienie w tym upale. 

























A potem był już tylko odpoczynek w Palomino, w małej wiosce, której ani jedna droga nie jest skażona asfaltem, a dziury są niemiłosierne dla podwozia, zdominowanej przez hotele, hoteliki, hosteliki. Największy ruch jest na drodze głównej, która jest główna chyba tylko dlatego, że przebiega przez środek wioski, skupia się wokół nie najwięcej hotelików i knajpek i jest jedyną drogą, która prowadzi prosto na plażę. I wydaje mi się, że cywilizacji w postaci asfaltu do tej pory nie dopuścili, bo dziury są doskonałym spowalniaczem.
W Palomino poznałam inne oblicze Morza Karaibskiego, które dotychczas postrzegałam jako ładniutkie, niebieściutkie, z subtelnymi falami. Tutaj morze szalało nawet w pogodny dzień, a fale uderzające o powierzchnię wody tworzyły pianę jakby w morze wpakowano tonę proszku do prania. Cudownie było walczyć z ich siłą i jej się opierać.
Na plaży, w cieniu palm można spędzić cały dzień bez obaw przed śmiercią głodową czy z pragnienia. Nieustannie wzdłuż plaży krążą sprzedawcy wszelkiego picia (głównie wody, coli i piwa) i jedzenia. Czasem się ktoś dosiądzie i pogada. Ze mną zagadał się jeden ze sprzedawców piwa, który swego czasu zajmował się fotografią, tyle że w Kolumbii był imigrantem z Wenezueli. Tuż obok rozsiadła się grupka przyjaciół, która popijała piwko i miała ze sobą dobrą zabawę, do której chłopaki próbowali mnie też wciągnąć.
 Na końcu plaży jest knajpka przy samym morzu, z tarasem, z którego przy bezchmurnej pogodzie można podziwiać w 30-stopniowym upale, w klapeczkach i stroju kąpielowym, zaśnieżone szczyty gór Sierra Nevada de Santa Marta.
A wieczorem można zafundować sobie za niewielkie pieniądze ucztę. Na tzw. głównej ulicy można zjeść zarówno pizzę, spaghetti czy nawet shaormę, ale najlepsze jest ceviche z krewetek albo klasyczne z rybki. Ceviche znam tylko z Peru, ale tutaj też było doskonałe. Muzyka wszelkiego sortu - od latynoskiej po dyskotekową młockę - rozbrzmiewa zewsząd, a ci, którzy ją puszczają, nie szczędzą decybeli.
Generalnie wioska, choć niektóre hoteliki są naprawdę dość luksusowe, ma jednak lekko hippisowskie zabarwienie. I choć na początku nie byłam tym miejscem zachwycona i zastanawiałam się, co w nim takiego, że ludzie tak chętnie do niego ściągają, po 3 dniach trochę żal mi było je opuszczać.