Do San Jose z niefortunnej La Fortuna, gdzie deszcz podobno pada nieustannie od ponad dwóch tygodni (okłamano nas z tą pogodą), wróciłam już sama - Darek ruszył w dalszą drogę, do Nikaragui.
Autobus tym razem jechał nie 4, a 5 godzin, miałam więc czas poczytać książkę i poćwiczyć robienie zdjęć przez szybę autobusu (łapanie tęczy i różnych konfiguracji chmur).
Po drodze zauważyłam wiele szkół o nazwach wskazujących, że są to szkoły ekwadorskie, kolumbijskie, kubańskie (np. Escuela de Rebublica de Cuba). Wujek Google nie znalazł jednak dla mnie satysfakcjonującej odpowiedzi w tej kwestii.
W autobusie spotkałam dwóch Polaków podróżujących z Nikaragui przez Kostarykę do Panamy (jeśli to czytacie, pozdrawiam Was, chłopaki :)). Też średnio uszczęśliwieni pogodą zastaną wokół wulkanu.
W każdym razie jutro wracam do Polski.
Dobrze się złożyło, bo hostel, w którym zatrzymałam się na noc, jest blisko przystanku, z którego odjeżdżają autobusy na lotnisko (El Aeropuerto Internacional Juan Santamaría), które położone jest 20 km od San Jose, w miejscowości Alajuela. Taksówka kosztuje 20$, autobus - 0,99$. Jeśli ktoś kiedyś będzie szukać takiego przystanku, to znajduje się on przy Avenida 2, od północnej strony kościoła de Nuestra Señora de la Merced. Autobusy są obsługiwane przez firmę TUASA.
Co do Kostaryki, czuję trochę niedosyt, bo wiele tutaj do zwiedzenia, zobaczenia - na przykład Park Narodowy Tortuguero, gdzie żółwie będące pod ochroną składają jaja, czy też Park Narodowy Arenal, utworzony wokół nieszczęsnego wulkanu, którego nie było mi dane zobaczyć. Być może wybrzeże Pacyfiku jest pasjonujące.
Ale to może następnym razem.