To miejsce backpackerów i ludzi poszukujących adrenaliny i wszelkiego rodzaju aktywności fizycznej. Można tutaj wykupić wycieczki szlakiem wodospadów, na wulkany (to już dla bardziej zaprawionych w boju, bo wulkany mają tu ponad 5000 m.n.p.m., a najwyższy,Chimborazo - 6310 m.n.p.m.), na rafting, canyoning, canopy (inaczej: zippline), wynająć rowery z całym osprzętem. Tak więc można by to wszystko - co zresztą jest w bardzo przystępnej cenie, bo np. rafting kosztuje 30$, a wynjęcie roweru na pół dnia 5$ - i zostać tutaj 5 dni. Myśmy jednak stwierdzili, że większość tych rzeczy już robiliśmy, a chcielibyśmy jednak mieć więcej czasu na Kolumbię. Zobaczyliśmy więc dwa - tak mi sie wydaje - najważniejsze i najciekawsze miejsca: El Pailón del Diablo (Kocioł Diabła) i Casa del Arbol (Domek na Drzewie).
El Pailón del Diablo to niezwykle malowniczy wodospad, otoczony wiszącymi mostami, ale przede wszystkim przy jego zboczu są wykute w kamieniu schody, wymieniane w internecie jako jedne z najbardziej niezwykłych. Efektowych zdjęć schodom jednak nie dało się zrobić, bo niestety przykryte były jakąś mało gustowną folią.
Ciekawe jest to, że tymi schodami możnaby było przejść pod wodospadem, aż na most nad nim, gdyby nie 20-centymetrowej grubości ściana, która je dzieli. Żeby więc dostać się na dalszy ciąg schodów, trzeba wrócić do parkingu i poszukać (naprawdę poszukać) drogi, która prowadzi do drugiego wejścia. Oba wejścia to koszt po 1,5$. W każdym razie nieźle się tu trzeba naspacerować i napytać, żeby trafić. Bo oznaczenia są takie - jak to określił kolega - że równie dobrze można je dostrzec w koszu na śmieci. Ale warto, na co chyba wskazują zdjęcia.
Żeby się tam dostać, trzeba złapać autobus do Puyo (myśmy po prostu poszli na dworzec autobusowy) i poprosić pana, który zbiera pieniądze za przejazd, żeby autobus się zatrzymał we właściwym miejscu. Można też oczywiście wynająć rower - jest to niezły pomysł, bo można się w każdej chwili zatrzymać żeby podziwiać niesamowite widoki - ale odpowiednia kondycja w tej opcji jest mile widziana ;)
W drodze powrotnej złapaliśmy autobus - autobusy się tutaj dosłownie łapie, tzn. macha się ręką i jak zwolni, trzeba wskoczyć. Przystanki owszem są, ale zauważyliśmy, że nie mają w małych miejscowościach znaczenia, bywa że ludziom nie chce się podejść do słupka oznaczonego napisem Parada nawet 5 metrów. Po prostu machają, kierowca zwalnia, oni wskakują, wrzucają 25 centów do specjalnej skarbonki przy kierowcy i już.
Następnym punktem programu była Casa del Arbol. Shandlowaliśmy z kierowcą taksówki, że nas zawiezie tam i z powrotem z postojem 30 min. za 15$ (w więszości chcieli 20$, ale trzeba próbować). Jechaliśmy jakieś 15-20 min. W tym czasie dowiedzieliśmy się, że kierowca ma na imię Roberto, ma 32 lata, nie ma jeszcze rodziny, ale oczywiście chciałby mieć w przyszłości, że średnia pensja w Ekwadorze to 500$. Był ciekawy, czy w naszym kraju są też takie góry i tyle wulkanów, jakich mężczyzn preferują polskie dziewczyny i czy on miałby szansę.
Casa del Arbol mnie osobiście trochę rozczarowała. Myślałam, że to jakieś miejsce na uboczu bardzo schowane. Miejsce, owszem, schowane, ale trzeba było przejść przez budkę, w której należało zapłacić za wejście 1$, a przy domku na drzewie może nie jakieś tłumy, ale ludzi trochę było. Poza tym pech chciał, że widoki były, tylko że schowane za grubą wartstwą chmur.
I to tyle o Baños. Jak wszędzie w Ekwadorze, nie trzeba się tutaj na zapas przejmować noclegiem - hosteli, hoteli jest zatrzęsienie, a ceny nie są sztywne - można się targować ;) No chyba, że w Quito...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz