poniedziałek, 19 stycznia 2015

Droga do Cartageny, Cartagena i bilet na prom do Panamy

Do Cartageny z Bogoty jest ponad 1000 km. Kiedy w końcu przyjechaliśmy na Terminal Salitre Norte, co nie było łatwe, bo przecież w autobusach miejskich, nie tylko w Bogocie, naprawdę trudno się połapać, poszliśmy do właściwego okienka zapytać o autobusy do Cartageny.
Wcześniej w hotelu, kiedy zapytaliśmy, czy są takie autobusy, panie na recepcji mówiły, że owszem są, ale raczej trzeba robić rezerwacje. Przy okazji robiły wielkie oczy, że mamy zamiar pojechać tam autobusem.
W hotelu spotkaliśmy jeszcze Polaka, który od kilkunastu lat mieszka w Kolumbii i pracuje tu jako przewodnik-freelancer. Spotkanie było dość zabawne: widząc przez drzwi hotelu gościa około 40-tki, który chce wejść, otworzyłam mu drzwi i powiedziałam po polsku "proszę". Gość zrobił wielkie oczy i właściwie bardziej stwierdził niż zapytał też po polsku "My się znamy". W sumie nie wiem, kto był tutaj bardziej zaskoczony ;) Jeszcze większe miał oczy, gdy mój towarzysz podróży wyciągnął do niego rękę i powiedział "Darek", ponieważ okazało się, że to jego imiennik :) W każdym razie, wracając do autobusu do Cartageny, gdy powiedzieliśmy nowemu znajomemu o naszych planach, skrzywił się podobnie jak panie na recepcji. Powiedział, że mamy się zastanowić, bo LAN ma teraz promocje i ceny wychodzą jak za autobus, że jest też Viva Colombia (miejscowe tanie linie), bo niby mówią, że autobusem się jedzie 15 godzin, ale trzeba liczyć nawet 18 (w rzeczywistości okazało się, że 18 godzin to też wersja optymistyczna).
Stwierdziliśmy, że pojedziemy na Terminal i tam zdecydujemy co dalej. Ale gdy tylko kolega na Terminalu podszedł do okienka, dziewczyna w kasie oznajmiła, że koszt autobusu to 80.000 COP (ok. 40$), a na na pytanie, o której odjeżdża, usłyszeliśmy, że... już. I raczej nie mieliśmy czasu na zastanowienie. Tym sposobem, nieumyci, bez przygotowanego jedzenia i picia (ja szybko kupiłam dla nas po kanapce), wpakowaliśmy się do autobusu, który ruszył około 19.40.
Siedzieliśmy całkiem z przodu, więc mieliśmy na oku drogę i kierowcę. Droga przez kilka godzin była naprawdę baardzo kręta. Kierowca, widać, niespecjalnie się tym przejmował, bo nie tylko wyprzedzał na tych zakrętach, ale w międzyczasie jednocześnie odbierał nieustanne telefony, jadł i zerkał na film na małym monitorze, ten sam, który był puszczony na większych dla pasażerów (na szczęście "Skazani na Shawshank", a nie film kategorii C, gdzie głównie strzelają i dają sobie po mordzie).
I tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy... W autobusie klima, a mój śpiwór w dużym plecaku (zapomniałam wyciągnąć w tym pośpiechu), więc położyłam sobie na kolanach mały plecak. 


Widoki za oknem się zmieniały z górskich w bardziej egzotyczne. Około 9 rano, zatrzymaliśmy się przy jakiejś jadłodajni, żeby zjeść śniadanie i ruszyliśmy dalej w drogę. I tak jechaliśmy, zatrzymywaliśmy się co jakiś czas na wiochach, albo żeby zabrać kolejnego pasażera, albo żeby ktoś mógł wysiąść. I tak oto w końcu dojechaliśmy do Cartageny około 17.30 następnego dnia, czyli po 22 godzinach jazdy. Potem jeszcze trzeba było dostać się do centrum jakimś autobusem (najpierw ten autobus trzeba było znaleźć w tym bałaganie, bo za taksówkę zawołali sobie 20.000 COP) i znaleźć hotel za uczciwą cenę.
O ile dostanie się do centrum było trochę męczące z powodu tłoku w autobusie wyglądającym jak dyskoteka na kółkach, o tyle znalezienie w miarę taniego hotelu było orką na ugorze.
Cartagena to już Karaiby, więc pomimo wieczorowej pory i tak było... hmmm, ciepło. Szukaliśmy zakwaterowania najpierw w murach starego miasta. Najlepszą ceną, jaką usłyszeliśmy, było 100.000 COP.
Krążyliśmy tak ponad 1,5 godziny zmęczeni, z całym dobytkiem na plecach. W końcu ktoś wskazał, że poza murami centrum historycznego też są hotele i hostele już za bardziej uczciwą cenę. Tym sposobem znaleźliśmy pokój za 50.000 COP po krótkich negocjacjach. Wykąpałam się, przebrałam z zamiarem pozwiedzania miasta wieczorem, ale gdy tylko na moment się położyłam o 21, obudziłam się już tylko o 3.40, żeby przebrać się do spania.
A Cartagena? Pełna nazwa to Cartagena de Indias. Jest pięknym miastem (piszę o starym mieście otoczonym murami warownymi), kolorowym, ukwieconym i strasznie drogim. Ale i ta część poza murami, bardzo nowoczesna też w sumie jest miła oku. 
 Ogólnie jednak mówiąć, to miasto dla bogaczy i ludzi żądnych imprez w licznych klubikach, w których głównie (ale nie tylko) rozbrzmiewa salsa. Zdjęcia Cartageny nocą może dojdą w późniejszym terminie, gdyż obecnie takowych brak - jak pisałam wyżej, padłam jak martwa na 12 godzin.



To zdjęcie kosztowało mnie 3000 COP (1,5$, można łatwo przeliczyć na PLN), tyle bowiem zapłaciłam za - uwaga! - dwa banany!!! Rzekomo to była promocja...

Spacerując za dnia po starym mieście, trafiłam w jakimś kościele na wizytę chyba biskupa - z kościoła dudniła muzyka i śpiewy, ludzie tłocznie otaczali biskupa, jakby był co najmniej papieżem...

A to już obrazki poza murami historycznej i super turystycznej części miasta.

 
Wesoły miejski bus...


Do Cartageny przyjechaliśmy w pierwszej kolejności po to, żeby upewnić się, że istnieje i pływa prom do Panamy. Inaczej musielibyśmy kombinować z lotami do Panama City. Dziwne to, bo niby Kolumbia z Panamą mają granicę lądową, lądem jednak nie ma szans się przedostać. Chyba że przez puszczę, ale są niewielkie szanse, że wróciłabym żywa do domu. Doszły nas słuchy, że te rejony są wyjątkowo niebezpieczne.
Tak więc, korzystając z naturalnego radaru kolegi, ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegokolwiek biura, które zajmuje się sprzedażą biletów na prom. Niby zapewniała nas o jego istnieniu pani w agencji podróży w Bogocie, podała tę samą stronę, którą sami już wcześniej znaleźliśmy (ferryxpress.net), ale kolega przezornie posprawdzał różne fora internetowe i tam twierdzili, że to statek-widmo. 
Okazało się na szczęście, że nie! To znaczy póki co nie, bo na razie mamy kupione tylko bilety. 
Biuro znaleźliśmy dzięki paniom z innego biura, która powiedziały, że one też zajmują się sprzedażą biletów, ale na czwartek mogą sprzedać tylko w poniedziałek i wtorek (była sobota). Poinformowały jednak, że jest inne biuro, w którym prawdopodobnie nawet w sobotę można kupić bilet na dowolny dzień - Mundial Tour, calkiem niedaleko, na Carrera 3, w budynku o nazwie Edificio Ejecutivo na 12 piętrze. Jedna z pań narysowała perfekcyjną mapkę, z którą bezbłędnie dostaliśmy się do tego biura. 
I udało się - bilety kupione na wtorek za 127$. W minutę zrewidowaliśmy nasze plany (był plan "zahaczenia" o jezioro Maracaibo w Wenezueli, ale to już przeszłość) i postanowiliśmy popłynąć jednak szybciej w kierunku Panamy. Czy prom istnieje? Na razie stuprocentowej pewności brak - okaże się we wtorek...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz