wtorek, 22 lutego 2022

Z Jerico do Jardin

Mocno przeszukiwałam internet jak tu przedostać się z Jerico do Jardin. I znalazłam. Można pojechać busem chiva dostać się do Andes i tam przesiąść się na autobus do Jardin. Na blogach pisali, że podróż chivą przygodą. Kiedy dopytywałam miejscowych, żeby się upewnić, że chiva jeździ do Andes, potwierdzali, że owszem, dwa razy dziennie, o 7 rano i 2 po południu, ale sugerowali, że może wygodniej mi będzie pojechać do Bolomboló i tam zrobić sobie przesiadkę. Nie bardzo rozumiałam, co mieli na myśli mówiąc "wygodniej".
Już sam wygląd busa chiva mi się tak spodobał, że nieodwołalnie zdecydowałam pojechać nim do Andes o 7 rano.
Dopiero jak wyjechaliśmy poza miasteczko, zrozumiałam, o co wszystkim chodziło z tą przygodą i mniej wygodnie. Chiva, który jest gigantycznym kolorowym busem, jeździ górską, wyboistą drogą, a może raczej szerszą ścieżką, pełną dziur, kałuż i błota. Zwłaszcza, gdy przez całą noc lało. Jeśli ktoś bardzo pragnie, żeby go do cna wytrzęsło tak, że czasami trzeba się trzymać wszystkimi kończynami, serdecznie polecam. Podróż była emocjonująca (zwłaszcza gdy z naprzeciwka nadjechał drugi taki sam wielki bus i trzeba było wykombinować jak tu się wyminąć) i bardzo powolna - największą prędkość, jaką mógł bus rozwinąć to 20km/h. Tym samym ponad 30 km jechaliśmy ponad 3 godziny. Przypuszczam, że cofając się za radą miejscowych do Bolomboló i stamtąd jadąc do Jardin, czas przejazdu mógłby być znacznie krótszy. 
Po drodze ludzie mieszkający na odludziu, zostawiali kierowcy jakieś pakunki. 
Co robią ludzie mieszkający w górach, gdy pada? Nic. Siedzą na werandzie i tak sobie patrzą. Myślę, że przejeżdżający chiva jest jedną z większych atrakcji dnia.
Po drodze zajechaliśmy do - uwaga - Buenos Aires. Mikro wioska, ale z kościołem. Zrozumiałam przy okazji, co kierowca robi z przekazanymi mu pakunkami. Przekazuje dalej panu prowadzącemu sklep na wiosce.
Po drodze, wiadomo, były cudowne widoki, rwące potoki, kilometry plantacji kawy rosnącej wespół zespół z bananowcami. Bananowce, jak się okazuje, pozyskują wodę przez liście i oddają do ziemi, w związku z czym tworzą naturalny system irygacyjny. Nie wiedziałam, sprawdziłam w internecie, bo mnie to intrygowało.
Jardin nie jest już takie kolorowe jak Jerico albo te kolory już mi zwyczajnie spowszedniały. Też ma swój urok, jest już jednak bardziej oblegane przez zagranicznych turystów. Są centra turystyczne, sklepy z pamiątkami z wywindowanymi trzykrotnie cenami, bardziej wyszukane hotele i restauracje z różnymi kuchniami świata. Co mnie zdziwiło i rozbawiło, w sobotę tylko przy jednej restauracji stała kolejka w oczekiwaniu na stolik. I była to restauracja o wdzięcznej nazwie Bella Italia. Fenomen kuchni włoskiej dopadł też małe kolumbijskie miasteczko.
Nie skorzystałam z atrakcji typu coffee tour, paragliding, zwiedzanie na koniach, itp. Poszłam sobie do miejsca o nazwie Parque Natural Jardín de Rocas, żeby zobaczyć dziwaczne ptaki o jeszcze bardziej dziwnej nazwie skalikurek andyjski (nazwę znam dzięki znawczyni ptaszków) i na punkt widokowy do kolejnego Jezuska typu Rio, i jeszcze kawałek wyżej na kolejny punkt z napisem Jardin, a potem przyjemną drogą do wodospadu La Escalera, czyli Schody.
Po drodze spotkałam pana o imieniu Fabio, który przedstawił się jako miejscowy przewodnik. Poopowiadał trochę o szczytach i dolinach i zaproponował, że pójdzie ze mną do wodospadu i opowie mi trochę więcej. Według niego do wodospadu wcale nie było 2-3 km, jak pokazywała mi aplikacja, ale co najmniej 5 i droga miała być bardzo stroma. Tak naprawdę było może jakieś 2,5 km, a droga była tylko trochę pod górę.
I właśnie, moje przemyślenia: nie chciało mi się iść z jakimkolwiek towarzystwem, zwłaszcza z panem, którego rozumiałam ledwo w połowie. I w sumie go nie potrzebowałam, bo mam kolumbijską kartę SIM z pakietem internetu, aplikacje z mapami, które mogę używać też offline. Ale gdyby tego nie było, zastanawiam się, jakbym trafiła do tego wodospadu. Pan zarabia jako przewodnik, który wskaże drogę i po drodze trochę opowie. Tyle że wszystko teraz mamy w tym małym urządzeniu...
W każdym razie ja zrezygnowałam, bo trochę mijało się to z celem, ale miałam małe wyrzuty sumienia. 
Przy wodospadach spotkałam panie zwiedzające okolice konno. W tym panią lat 71, ze stanu Vermont w USA. Jako emerytkę stać ją na utrzymywanie mieszania w Stanach i drugiego w Medellin. Pół roku zamierza spędzać tutaj i drugie pół w Vermont. Uczy się hiszpańskiego, bierze lekcje malowania i czuje, że żyje. Życzę sobie takiej starości.
Jardin w sobotę tętni życiem i muzyką. I nie tylko miejscowi i zagraniczni turyści zapełniają główny plac i knajpki wokół. Okazuje się, że tradycyjnie na weekend mieszkańcy Medellin uciekają do pueplos, czyli małych miasteczek w okolicy. Tak więc w sobotę na placu hałas jest niemiłosierny. 
Po ulicach Jardin i nie tylko włóczy się mnóstwo psów, pańskich i bezpańskich. Są łagodne, co może świadczyć o tym, że ludzie ich tutaj nie gnębią, nie gonią, nie znęcają się. Wszyscy żyją sobie w symbiozie. Mimo, że psów jest naprawdę sporo, nie odnotowałam adekwatnej ilości psich kup na ulicach. Za to końskich odchodów na potęgę. 
I to by było na tyle wrażeń z Jardin.Pan przenosi moją torbę do kolejnego busa
Jedyne oznaczenie drogi do Jezuska
Posadzona na konika dla ładnego zdjęcia

niedziela, 20 lutego 2022

Jerico

Nie mam pojęcia jak trafiłam na to miejsce i zdecydowałam się tu przyjechać. Pewnie przez blogi, które przeszukuję przed każdym wyjazdem. 
Z Salento jakimś szczęśliwym trafem wydostałam się ostatnim busem do Pereiry. Szczęśliwym, bo do Pereiry jeżdżą busy co godzinę i nie byłam pewna, o której będzie ostatni. Na dodatek trzeba robić rezerwację, której nie miałam. Udało się ostatnim busem i bez rezerwacji, tyle że przez część drogi musiałam siedzieć na karnym siedzeniu z tyłu na środku, z twardym oparciem. 
O ilości Polaków w Salento może świadczyć to, że pan sprawdzający rezerwacje w busie, kiedy się dowiedział, że jestem z Polski, w miarę zrozumiale powiedział mi w naszym języku "Szerokiej drogi".  
Potem złapałam nocny autobus do Medellin i stamtąd już busa do Jerico. I w sumie o ile dostanie się tutaj nie było specjalnie skomplikowane, o tyle droga, którą trzeba pokonać, już jest mocno wymagająca, zwłaszcza dla kierowcy busa. Najpierw trzeba było się wydostać z samego Medellin, którego ulice o 6.30 rano były już nieźle zatłoczone. Potem przez budowy dróg, wioski, kręte górskie drogi. I tak niewiele ponad 100 km przez 3,5 godziny. Naprawdę podziwiałam tego kierowcę, który miał mistrza w wymijaniu wszelkich przeszkód, począwszy od innych autobusów, przez samochody, motocykle, rowerzystów, pieszych po liczne dziury i wyrwy w asfalcie. Wymijał dosłownie na milimetry. W każdym razie nawet się cieszyłam, że jadę wcześnie rano, kiedy kierowca jeszcze był wypoczęty.
Jerico, miasteczko otoczone górami, jest urzekające. Miejsce, gdzie wydawałoby się, że czas się zatrzymał, gdyby nie komórki na stolikach przy filiżankach kawy (a piją ją tutaj, w sensie w Kolumbii, hektolitrami) i maseczki na twarzach, które trzeba nosić zawsze i wszędzie! 
Jerico to miejsce kultu św. Laury, która się tutaj urodziła i ewidentnie jest tu ważną świętą, bo jej wizerunek znajduje się na każdym rogu. 
W weekendy podobno jest tu dość tłumnie przez przybywających pielgrzymów, a najwyższy sezon i maksymalne obłożenie hoteli przypada na Wielki Tydzień przed Wielkanocą.
W Jerico można oczywiście poszukać atrakcji typu trekking na jakiś punkt widokowy w chmurach albo na plantacje kawy, ale chyba najprzyjemniejszą atrakcją jest siedzenie na głównym placu i obserwowanie tego powolnego życia. Można też wspiąć się na pobliskie wzgórze, z którego rozpościera ramiona Jezusek w stylu Rio de Janeiro. Żeby tam wejść, trzeba przejść przez miejscowy mały ogród botaniczny (darmowy), w którym późnym popołudniem młodzież tworząca orkiestrę dętą ćwiczyła w różnych zakątkach ogrodu swoje sekwencje. Przypuszczam, że to najlepsze miejsce, żeby nie wykończyć współmieszkańców. Kiedy wracałam, już razem w naturalnym amfiteatrze, który tworzyły olbrzymie bambusy, próbowali zagrać wspólnie. Ale, no właśnie, próbowali. 
Życie wokół Parque Principal, czyli głównego parku, zaczyna być trochę głośniejsze (przez głośniejszą muzykę) po zmroku, choć właściwie cały dzień ktoś siedzi w knajpeczkach popijając kawę, potem jedząc obiad, żeby wieczorem napić się piwka i zjeść kolację i znowu napić się kawy.
Rano na tym samym placu życie zaczyna się już od 6 w małej kawiarence na rogu, gdzie zjadłam szybkie śniadanie przed podróżą do Jardin. A to była podróż... 

piątek, 18 lutego 2022

Dolina Cocora 2.0

Cocora 2.0, bo popisałam już o niej tutaj.
Dolina Cocora to miejsce, w którym się zakochałam 7 lat temu i uważam je za jedno z najpiękniejszych i najbardziej magicznych miejsc, w jakich byłam. Żeby się do niej dostać, trzeba przyjechać do Salento, do którego ciurkiem zmierzałam aż z Amazonii, czyli jakieś ponad 1000km. Z Puerto Nariño do Leticii łodzią 2 godziny, z Leticii do Bogoty samolotem 2 godziny, potem musiałam przebić się komunikacją miejską do Terminalu Salitre, z którego odjeżdżały autobusy do Armenii. Posiedziałam tam jakieś 4 godziny w oczekiwaniu na nocny autobus, który przywiózł mnie do Armenii już o 5 rano. Z Armenii odjeżdżają busiki do Salento. I mimo, że to zaledwie 26 km, czas przejazdu zajmuje jakąś godzinę.
Do Cocory natomiast jeżdżą jeepy, które podwożą hordy turystów pod wejście. 
7 lat temu były już jeepy, nie było jednak opłat za wstęp i całej komercji zanim do wejścia się dobrnie. Wszystko się rozkręciło 5 lat temu, kiedy to zrobiono z doliny teren prywatny i zaczęto pobierać opłaty. Może to i słusznie, bo to cudowne miejsce stawało się z roku na rok coraz bardziej popularnym celem turystycznym, a ludzie -  patrząc przykładowo na miejsce, gdzie 7 lat temu podziwiałam dolinę z góry siedząc na gęstej trawie, a dziś jest tam klepisko - nie mają litości dla natury. A żeby ją zachować trzeba mieć środki.
Jeepy willys są tutaj dość powszechne i służą nie tylko do przewożenia turystów. Z zewnątrz i z daleka całkiem nieźle się prezentują, interesująco robi się, gdy chce się wsiąść. Drzwi są zrobione głównie z grubej folii i zamykane na metalową wajchę. Klucz do samochodu nie różni właściwie niczym od zwykłego klucza patentowego do drzwi. Prędkościomierz działa rzadko, nie jestem pewna, czy wskaźnik paliwa działał. W drodze do Cocory jeep, którym jechałam, zepsuł się w połowie drogi, na szczęście 5 minut później cała grupa została przejęta przez inny samochód.
Po wyjściu z samochodu można po prostu pójść prosto, zobaczyć dolinę i wrócić. A chodzi tutaj przede wszystkim o niebywale wysokie palmy woskowe, sięgające 60 metrów, których widok zapiera dech w piersiach. 
Można też skręcić w prawo, przejść przez bramę i zrobić sobie 10-kilometrową pętlę przez las deszczowy, pokonując kolejne niepewne, huśtające się mosty nad rwącą rzeką i dolinę z palmami zobaczyć na samym końcu jako wisienkę na torcie i nagrodę za zrobienie tego trekkingu, który jednak jest dość wymagający na wysokości ponad 2500 m.n.p.m., a najwyższy punkt, Finca Montaña, znajduje się na 2850.
Palmy woskowe są najwyższymi na świecie drzewami jednoliściennymi i właściwie można je zobaczyć tylko w dolinie Cocora. Dla Kolumbijczyków są tak bardzo ważnymi drzewami, że w 1985 r. palma woskowa stała się drzewem narodowym.
Salento, które robi trochę za bramę do doliny, jest ślicznym, kolorowym miasteczkiem, niemal całkowicie zdominowanym przez turystów. Słychać tu mieszankę języków, wśród których prym wiedzie amerykański angielski, francuski, niemiecki, niemiecki w wersji szwajcarskiej i wszędobylski język polski. 
Żeby trochę odpocząć od tej turystyki, można udać się do pobliskiej Filandii. Miasteczko niby bardzo podobne do Salento, ale jednak inne. Choćby przez to, że można wreszcie popatrzeć na życie miejscowych, które nie kręci się wokół zapewnienia turystom atrakcji. 
Budynki są równie, a chyba nawet bardziej kolorowe niż w Salento, ale może to wrażenie potęguje to, że są wyższe. Ryneczek a właściwie park centralny, jest zdecydowanie bardziej zielony, z dużą ilością kamiennych ławek, które w tej zieleni toną. 
Mając ponad 4 godziny do dyspozycji, poszłam sobie na wieżę widokową, choć właściwie miasteczko z góry nie robi wrażenia, na ryneczku wypiłam piwko, obowiązkowo kolumbijską kawę i cieszyłam się tym płynącym wolno czasem...