poniedziałek, 12 stycznia 2015

Otavalo, w kierunku Kolumbii

FNastępnym i ostatnim przystankiem w Ekwadorze było Otavalo. Miasto nie poraża swoją urodą, mimo to znajduje się na szlaku turystycznym zwiedzających Ekwador. Przyczyną jest targ. Targ nie byle jaki, bo podobno największy w Ameryce Południowej. Można na nim kupić wszelkie dzieła sztuki rzemieślniczej - ubrania, w tym poncha we jakichkolwiek kolorach i rozmiarach, swetry, szale, chusty, wykonane z wełny owczej albo z lamy, biżuterię z koralików, srebra, drewna, maski, obrazy, obrazki w każdym rozmiarze, hamaki itp., itd. Jakkolwiek targ jest codziennie, to jednak najbardziej rozległe rozmiary osiąga w sobotę.
Czasowo wstrzeliliśmy się idealnie, bo przyjechaliśmy do Otavalo w piątek. Moim celem było, oprócz Feria de Ponchos, bo tak targ nazywają miejscowi, zobaczyć mercado de animales, czyli targ zwierząt, który odbywa się co sobotę od świtu. 
W związku z tym wyszliśmy o 6.00 rano z hotelu. Na miejscu do 7.00 zjeżdżały się jeszcze samochody i schodzili ludzie wraz ze zwierzętami na sprzedaż. Oprócz krów, byków, były koniki, trzy lamy, puchate króliki, świnie, owce, psy. Obserwując jak ludzie traktowali tam zwierzęta, pomyślałam, że wszelkie organizacje zajmujące się ochroną zwierząt i walką z okrutnym ich traktowaniem miałyby tutaj pełne ręce roboty. Widziałam świnię kopaną w głowę, owce ciągnięte na sznurkach zawiązanych na przedniej nodze (musiały więc skakać na trzech), kury (żywe) trzymane za nogi głową w dół. Generalnie interesujące było zobaczyć taki targ na żywo, ale na dłuższą metę ludziom wrażliwym na krzywdę zwierząt nie polecam.

Mercado de animales

Potem tylko szybkie zakupy, tzn. przeznaczyłam na nie jakieś półtorej godziny, co przy tak gigantycznych rozmiarach targu to była prędkość światła. Stoiska ciągnęły się ulicami odbiegającymi od głównego placu targowego, a kolory swoją intensywnością zachęcały przyjezdnych gringos do puszczania pieniędzy bez opamiętania ;)

Feria de Ponchos

Otavalo


No i pojechaliśmy w końcu w kierunku granicy z Kolumbią. Wiedzieliśmy, że musimy dostać się do miejscowości Tulcán i stamtąd wziąć taksówkę, która miała nas zawieźć do granicy. 
Na dworcu autobusowym rozgardiasz, nie mogliśmy znaleźć żadnej budki z informacją, tylko z każdej strony nawoływali do poszczególnych miejscowości. Za wzorem nawołujących sama zaczęłam krzyczeć "Tulcán, Tulcán, buscamos Tulcán" i podziałało :) Od razu ktoś nam wskazał kolejkę do autobusu, który - jak się później okazało - jechał na dworzec do miejscowości Ibarra, a dopiero stamtąd trzeba było łapać autobus do Tulcán. Kiedy już tam dojechaliśmy, co ważne, o ile do tej pory głównie płaciliśmy za przejazd w autobusie, do w Tulcán dobrze było kupić bilet w kasie - była wtedy pewność, że znajdzie się dla nas miejsce. 
Oczekując autobusu w Ibarra, poznaliśmy dziewczynę o imieniu Katerina, która urodziła się w Kolumbii, ale od lat mieszkała w Ekwadorze. Jechała do Ipiales (miejscowości w Kolumbii zaraz za granicą, która była też naszym celem w tym dniu) na mszę za babcię, która zmarła rok temu. Od niej właśnie dowiedzieliśmy się, że dobrze kupić bilet na autobus. Dzięki niej też od razu złapaliśmy taksówkę po przyjeździe do Tulcán, którą w trójkę pojechaliśmy do granicy. 
Od Kateriny dowiedziałam się, że Kolumbia wcale nie jest taka niebezpieczna jak krążą o tym legendy, jest bogatsza od Ekwadoru, ciągle się rozwija i daje większe możliwości w zdobyciu pracy.
W drodze do granicy zauważyłam gigantyczną kolejkę samochodów na stacji benzynowej - trochę jak w czasach PRL-u. Okazało się, że to Kolumbijczycy tak namiętnie kupują paliwo, które w Ekwadorze jest znacznie tańsze - niecałe 2$ za galon (3,78 l.).
Na przejściu po stronie Ekwadoru odprawa była co najmniej błyskawiczna, po stronie kolumbijskiej już trochę mniej, bo trzeba było odstać swoje w kolejce. Ale nie musieliśmy wypisywać żadnych formularzy, co nas niezwykle ucieszyło, bo to czynność strasznie upierdliwa. 


Potem już tylko wymiana dolarów na peso kolumbijskie (COP), co okazało się trochę męczące, jeśli chciało się uzyskać w miarę dobry kurs, a potem hop do colectivo (busik miejski, znacznie tańszy od taksówki). Wymiany pierwszych 5$ podjął się kolega, któremu w międzyczasie zaproponowano kupno kokainy - jedyne 5$ za gram. Witaj, Kolumbio!!! ;)
Kolumbia przywitała nas przejmującym zimnem i wkurzającą mżawką. W końcu dotarliśmy do Ipiales, gdzie znaleźliśmy pokój za 5$ od osoby :) Pokój miał jednak jeden podstawowy minus - był niebywale zimny, a ogrzewania brak. Jak się potem okazało, Ipiales leży na wysokości prawie 3000 m.n.p.m., więc chłód wieczorem raczej nas nie powinien dziwić.
Teraz będziemy mieli okazję na własnej skórze sprawdzić, jaka ta Kolumbia niebezpieczna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz