środa, 15 czerwca 2016

Wellington-Wharariki-Abel Tasman NP

Wellington jest dość uroczym miastem, aczkolwiek nie mogę tego powiedzieć z dużą pewnością, bo niewiele czasu tam spędziłam - zaledwie parę godzin przed przeprawą promem na Wyspę Południową. W tym czasie popatrzyłam sobie na regaty szkół i przygotowania do zawodów poszczególnych drużyn, które obowiązkowo musiały przed rozgrywkami odtańczyć w kołach tańce haka.










Budynek Parlamentu

 Promowa przeprawa to - jak się okazało - nie szybkie pół godzinki, ale bite 3 godziny rejsu, który pod koniec zapewniał cudne widoki wsród licznych wysepek. Zastanawiałam się tylko, jak ludzie mogą na tych wyspach żyć tak odcięci od świata.  Nie wspominając, że już cała Nowa Zelandia robi wrażenie miejsca kompletnie odległego, odciętego od wszystkiego.
Wyspa Południowa, mimo że większa od Północnej, jest trzykrotnie mniej zaludniona - mieszka na niej jakieś milion ludzi. Widoki na niej zachwycają na każdym kroku. Ale trochę przeraża wrażenie wyludnienia. Chyba że jest to jakaś większa miejscowość jak Nelson, a dniem tygodnia jest sobota, która - z tego, co zauważyłam - jest dniem rozgrywek rugby w kraju.



Nelson było bazą wypadową do Parku Narodowego Abla Tasmana i do magicznego miejsca zwanego Wharariki Beach. 
Wharariki - jak wszystkie zachwycające miejsca w Nowej Zelandii - jest na końcu niczego. Po drodze mija się jakieś domy, wokół których nikt się nie kręci, jakąś miejscowość, gdzie wrzuciłam widokówki do skrzynki na listy, ale miałam wrażenie, że nigdy nie zostaną z niej wyciągnięte. Liczba napotkanych ludzi w tej miejscowości - 0. Później się okazało, że te widokówki właśnie dotarły najszybciej do Polski. 
Jedzie się, jedzie, aż skończy się droga. Wtedy trzeba wysiąść z samochodu, przejść przez furtkę i iść wydeptaną ścieżką aż do wydm, a potem...

















Park Narodowy Abla Tasmana -co będę się powtarzać - to kolejne cudne miejsce. Wprawdzie aparat został w samochodzie i zdjęcia robione smartfonem, ale zdjęcia takich widoków wychodzą chyba niezależnie od tego, jakim aparatem się je zrobi. 












Tongariro

W drodze o Tongariro zahaczyliśmy o miejscowość Taupo nad jeziorem o nazwie... Taupo ;)
Miłe schludne miasteczko, jak wiele miasteczek, tyle że nieco bardziej zaludnione, widać było na ulicach miejscowych przemieszczających się lub przystających, żeby zamienić parę słów z napotkanym znajomym. Może to nic nadzwyczajnego, jednak w skali całego kraju, a zwłaszcza na tle miasteczek Wyspy Południowej, zjawisko mało spotykane.




Tongariro to najstarszy park w Nowej Zelandii. Na jego terenie znajdują się czynne wulkany, tak więc idąc chyba najbardziej uczęszczanym szlakiem Tongariro Alpine Crossing, można zauważyć dymiące miejsca tu i ówdzie. 
Ów szlak, liczący dokładnie 19,4 km, to trochę taka droga jednokierunkowa - wszyscy zaczynają z rana w tym samym miejscu i zmierzają w jednym kierunku, robiąc małe odskocznie na słynną z "Władcy Pierścieni" Górę Przeznaczenia czy na szczyt Tongariro. W każdym razie z rana ilość ludzi na początku szlaku jest niewiarygodna.









Ja zrobiłam "odskocznię" na Górę Przeznaczenia, a właściwie Ngauruhoe - górę znaną z tego, że wspinał się na nią Frodo. Też tak uczyniłam, ale bynajmniej nie dlatego, żeby tak śladami Frodo - bardziej dla udowodnienia sobie, że "co?! ja nie mogę?!"
Zaczyna się wchodzić po około 6 km szlaku. Niby 2 godziny tam i z powrotem. Po godzinie wspinaczki praktycznie na czworakach, wbijając stopy w grząską nawierzchnię i sprawdzając, który kamień jest na tyle stabilny, żeby na nim się wspiąć, zastanawiałam się co mi w ten łeb strzeliło, żeby rzucić się na ten wulkan.
Upiorna wspinaczka trwała 2 godziny. Tekst wyświechtany, ale dla widoków warto było. 
Schodziło się właściwie zjeżdżając na zmianę na piętach i na tyłku po wulkanicznych popiołach. Kamyki, jak się okazało wieczorem, miałam nawet w majtkach. 
Nie byłam oczywiście jedyna, która tam się wspinała - takich oszołomów było całkiem sporo. Największym był jednak chłopak, który wlazł na tam w japonkach i schodził właściwie już w strzępach japonek, trzymając jedną w ręce. Wolę sobie nie wyobrażać jego poranionych stóp...












Naprawdę byłam szczęśliwa, kiedy już znalazłam się na dole. Uczucie to jednak rozpuściło się po zobaczeniu drogowskazu z kierunkiem szlaku i napisem 14,6 km. Po zejściu tak naprawdę miałam już ochotę na prysznic, czyste ubranie i schłodzone białe winko nowozelandzkie. A tu jeszcze ponad 14 km...
Poszłam, bo raczej nie miałam innego wyjścia. Widoki, zielone jeziorka, dymiące wulkany, coraz wyższa roślinność, wreszcie las deszczowy - wszystko to było cudne, tylko z każdym kilometrem, za każdym zakrętem miałam coraz głębsze przekonanie, że ten szlak się w tym samym dniu nie skończy.











Ale się skończył. Prysznicem, czystym ubraniem i winem :)