wtorek, 1 listopada 2016

Nowy Jork, niedziela

Chciałam zobaczyć na żywo mszę gospel i wydawało mi się, że jedynym właściwym miejscem będzie Harlem. Nic bardziej mylnego. Wyczytałam tu i ówdzie, że w Harlemie, jako że msze stały się atrakcją turystyczną, zostały wyznaczone specjalne godziny dla turystów, a za wejście trzeba zapłacić frycowe. I tym sposobem czar pryska, a magia gospel zamienia się w Cepelię.
Zaczęłam poszukiwać podobnego miejsca na Brooklynie, gdzieś - powiedzmy - w miarę niedaleko miejsca mojego noclegu. I znalazłam. Blisko - parę stacji metra plus spacer. Brooklyn Tabernacle. 
Wybrałam się tam na 9 rano przekonana, że będzie miło, kameralnie i o tej porze w niedzielę z pewnością żaden turysta nie będzie skory do poświęcenia. 
Brooklyn Taberacle okazał się niemal amfiteatrem, w którym mieści się jakieś 200-300 osób. Kiedy przyszłam tuż przed 9, przywitano mnie miło w foyer, podano rękę i zaproszono do środka. Sala była prawie pełna, chór zaczynał śpiewać. Wszystko wyglądało imponująco - telebimy, zespół grający z boku, dźwiękowiec przed konsolą godną wysokiej klasy koncertu. I zaczęło się. Wszyscy wstali, śpiewali z chórem, wznosili ręce i autentycznie wielbili Boga. Ten wielki entuzjazm budził chęć włączenia się do tych wspólnych śpiewów, co nie było raczej trudne, bo tekst był wyświetlany na wszystkich możliwych telebimach. Nie ukrywam, że całość robiła tak niesamowite wrażenie, że się popłakałam. 
Co jakiś czas pomiędzy tymi śpiewami pojawiał się kaznodzieja, który nakręcał towarzystwo i przekonywał, jak bardzo Bóg wszystkich kocha. Nawet tych, którzy są pierwszy raz w tym miejscu. Zachęcił tych, co pierwszy raz, żeby się pokazali wstając. Wstałam, bo dość mocno rzucałam się w oczy - byłam jedną z bardzo nielicznych białych. Rozejrzałam się po sali - wstało jeszcze kilkanaście innych osób - sami biali turyści ;)
Dostaliśmy gromkie brawa, siedzący wokół mnie zaczęli mnie poklepywać i podawać ręce na powitanie życząc sobie i mnie, że jeszcze nie raz się pojawię w Brooklyn Tabernacle. 
Trwało to wszystko prawie 2 godziny, a minęło w oka mgnieniu. 


Następna "msza" była o 11. Co mnie uderzyło - Amerykanie mają już chyba porządek (przynajmniej ten organizacyjny) we krwi. Przed budynkiem czekało mnóstwo ludzi na wejście. Ale nie tłoczyli się i nie przepychali w walce o najlepsze miejsca. Wszyscy stali grzecznie w kolejce wzdłuż chodnika, przy murze, a kolejka zakręcała aż do następnej przecznicy. 
Zwyczaj ustawiania się kolejek przy dużym tłoku zauważyłam nie tylko w tym miejscu. Tyle, że tutaj nie były potrzebne linki, które by dyscyplinowały towarzystwo, bo w większości byli to miejscowi.
Na Top of the Rock, czyli na dachu Rockefeller Center byli wyłącznie turyści. Żeby dostać się do wyjścia, do windy, byli dyscyplinowani linkami i nawoływaniem porządkowych do ustawiania się parami jeden za drugim. I tak właściwie w każdym miejscu, gdzie były tłumy - wszędzie był porządek, nie było obaw stratowania, a kolejki przesuwały się szybko i sprawnie. Tym sposobem przy okazji parę osób zyskuje pracę jako porządkowy ;)
Amerykanie zresztą, moim zdaniem, mają talent do kreowania takich miejsc pracy, co można było zauważyć już na lotnisku, gdzie co jakiś czas stał ktoś w uniformie, kto był tylko od tego, aby służyć pomocą podróżnym i  udzielać im wszelkich informacji. 

Po uczcie duchowej w Brooklyn Tabernacle pojechałam pod Manhattan Bridge, w super hipsterskie miejsce zwane Dumbo. Tam co niedziela odbywa się pchli targ, gdzie można kupić najdziwniejsze rzeczy, głównie używane, zjeść, napić się dobrej kawy, smoothie i posłuchać niezłej muzyki.












Niedaleko po raz pierwszy zobaczyłam specjalnie zrobiony, ogrodzony wybieg dla psów. W Nowym Jorku psy muszą być prowadzone na smyczy. Z moich obserwacji wynika, że nie dotyczy to dużych parków, takich jak np. Prosper Park i wspomnianych wybiegów. Nie każdy bowiem mieszka blisko Prosper Park czy jakiegoś innego większego parku, w którym mógłby swojego pupila puścić, żeby mógł się wybiegać. Każdy zaś piesek ma potrzebę załatwienia tego, co trzeba i zrobienia paru okrążeń po sprawie. Ten wybieg pod Mostem Manhattańskim nie dawał zbyt wielkich szans na wybieganie się, ale przynajmniej choć na chwilę pies mógł nie być na smyczy na świeżym powietrzu. 


Skierowałam się do przesławnego Mostu Brooklińskiego. Pierwszym wyzwaniem było znalezienie wyjścia na sam most, co nie było łatwe. Niby jesteś już pod mostem, ale żeby znaleźć schody na górę trzeba było cofnąć się chyba jakiś kilometr. Kolejnym wyzwaniem było przejście przez most zalany falą turystów, którzy mogli poruszać się połową przejścia, bo druga połowa była ścieżką rowerową. Były wprawdzie momenty, gdzie "deptak" był szerszy i można było poruszać się swobodniej, niemniej jednak trzeba było uważać z jednej strony na innych spacerowiczów, z drugiej na rowerzystów. Było to trudne zwłaszcza w sytuacji, gdy jednocześnie chciało się zrobić jakieś ciekawsze zdjęcie. 



Manhattan Bridge

Brooklyn Bridge




Na Moście Brooklińskim widać jak nieprawdopodobnie duża ilość turystów może być uciążliwa dla miejscowych. Turyści nie bardzo zwracali uwagę na fakt, że część chodnika należy do rowerzystów. Rowerzyści w związku z tym mieli różne sposoby na torowanie sobie przejazdu. Jeden darł się z daleka wyzywając wszystkich jak leci od najgorszych, inny jechał z okrutnie brzmiącym gwizdkiem w ustach, kolejny, którego osobiście stałam się ofiarą, bez pardonu najeżdżał na nieprzytomnych pieszych drąc się w twarz, że "to jest ścieżka rowerowa!!!!"
Tak więc, jakkolwiek sam most jest malowniczy, widoki też, to przejście na drugą stronę do super przyjemnych rozrywek nie należy. 









Po drugiej stronie, na Manhattanie, popatrzyłam trochę na czarnych chłopaków (słowo "murzyn" jakoś mi nie leży) dorabiających zabawiając turystów swoimi akrobacjami, na - dosłownie - udomowione, miejskie wiewiórki, które niespecjalnie przejmowały się niezliczoną ilością ludzi wokół, a wręcz zaczepiały z nadzieją na zdobycie jakiegoś łupu, kierując się do metra, którym zmierzałam do Harlemu.
Wiem, prawie każdy komu mówiłam, że tam się wybieram, patrzył na mnie jak na szaloną, której życie nie jest miłe. Ale Harlem, od czasu, gdy burmistrz Giuliani zaprowadził w Nowym Jorku porządek, jest dostępny nie tylko dla miejscowych.
Ulice tej części Manhattanu są raczej puste - przynajmniej w niedzielę. W każdym razie nie ma takiego tłoku jak w Midtown, to jest w okolicach Times Square czy Rockefeller Center. Za to można posłuchać na zmianę muzyki latynoskiej i czarnej, zobaczyć siedzące przed wejściem do salonu piękności plotkujące czarne kobiety w kolorowych turbanach, wchodzącą sznurkiem do jednego z licznych domów hinduską rodzinę.















Przed wizytą w Nowym Jorku szukałam miejsca, gdzie można posłuchać jazzu niekoniecznie w miejscach turystycznych za ciężkie dolary. Znalazłam artykuł w "Wysokich Obcasach" z 2012 r. o niejakiej Marjorie Elliot, kobiecie, która miała pięciu synów i dwóch straciła. Od lat 90-tych, na cześć jednego z nich, zaczęła organizować w swoim mieszkaniu koncerty jazzowe. Od ponad 20 lat co tydzień w niedzielę o 15.30 w mieszkaniu na 7 piętrze, który znajduje się w całkiem przyjemnym budynku na wzgórzu, na końcu Harlemu (w każdym razie moja mapa Manhattanu tam się już kończyła), gromadzi się pełno ludzi, sporo już nie mieści się w mieszkaniu, więc siedzą na korytarzu. Gospodyni, która jest już sporo po 70-tce, gra na pianinie, a zaprzyjaźnieni muzycy na kontrabasie, saksofonie. Kilka osób śpiewa. A przyjaciółka gospodyni, chyba jedyna biała wśród organizatorów mini koncerciku, częstuje zimną wodą, ciasteczkami i zbiera datki co łaska. 
Klimat niepowtarzalny - na takim koncercie nie byłam nigdy. Trwało to około godzinę.
Po koncercie zagadałam do Marjorie, opowiedziałam historię artykułu o niej, co ją niezwykle zaskoczyło. Była przeszczęśliwa, że ktoś spoza Nowego Jorku, a nawet spoza jej kraju pojawił się u niej w domu w niedzielne popołudnie. Ale jak się okazało, nie byłam tam jedynym takim gościem. Co więcej, nie byłam jedyną osobą z polskim obywatelstwem - był tam też chłopaczek, który w Nowym Jorku był na wolontariacie. Trudno opisać ekscytację i dumę, jaką pałała Marjorie, że w jej mieszkaniu dwoje Polaków rozmawia sobie w swoim ojczystym języku. U niej, w jej mieszkaniu!!!









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz