środa, 15 czerwca 2016

Tongariro

W drodze o Tongariro zahaczyliśmy o miejscowość Taupo nad jeziorem o nazwie... Taupo ;)
Miłe schludne miasteczko, jak wiele miasteczek, tyle że nieco bardziej zaludnione, widać było na ulicach miejscowych przemieszczających się lub przystających, żeby zamienić parę słów z napotkanym znajomym. Może to nic nadzwyczajnego, jednak w skali całego kraju, a zwłaszcza na tle miasteczek Wyspy Południowej, zjawisko mało spotykane.




Tongariro to najstarszy park w Nowej Zelandii. Na jego terenie znajdują się czynne wulkany, tak więc idąc chyba najbardziej uczęszczanym szlakiem Tongariro Alpine Crossing, można zauważyć dymiące miejsca tu i ówdzie. 
Ów szlak, liczący dokładnie 19,4 km, to trochę taka droga jednokierunkowa - wszyscy zaczynają z rana w tym samym miejscu i zmierzają w jednym kierunku, robiąc małe odskocznie na słynną z "Władcy Pierścieni" Górę Przeznaczenia czy na szczyt Tongariro. W każdym razie z rana ilość ludzi na początku szlaku jest niewiarygodna.









Ja zrobiłam "odskocznię" na Górę Przeznaczenia, a właściwie Ngauruhoe - górę znaną z tego, że wspinał się na nią Frodo. Też tak uczyniłam, ale bynajmniej nie dlatego, żeby tak śladami Frodo - bardziej dla udowodnienia sobie, że "co?! ja nie mogę?!"
Zaczyna się wchodzić po około 6 km szlaku. Niby 2 godziny tam i z powrotem. Po godzinie wspinaczki praktycznie na czworakach, wbijając stopy w grząską nawierzchnię i sprawdzając, który kamień jest na tyle stabilny, żeby na nim się wspiąć, zastanawiałam się co mi w ten łeb strzeliło, żeby rzucić się na ten wulkan.
Upiorna wspinaczka trwała 2 godziny. Tekst wyświechtany, ale dla widoków warto było. 
Schodziło się właściwie zjeżdżając na zmianę na piętach i na tyłku po wulkanicznych popiołach. Kamyki, jak się okazało wieczorem, miałam nawet w majtkach. 
Nie byłam oczywiście jedyna, która tam się wspinała - takich oszołomów było całkiem sporo. Największym był jednak chłopak, który wlazł na tam w japonkach i schodził właściwie już w strzępach japonek, trzymając jedną w ręce. Wolę sobie nie wyobrażać jego poranionych stóp...












Naprawdę byłam szczęśliwa, kiedy już znalazłam się na dole. Uczucie to jednak rozpuściło się po zobaczeniu drogowskazu z kierunkiem szlaku i napisem 14,6 km. Po zejściu tak naprawdę miałam już ochotę na prysznic, czyste ubranie i schłodzone białe winko nowozelandzkie. A tu jeszcze ponad 14 km...
Poszłam, bo raczej nie miałam innego wyjścia. Widoki, zielone jeziorka, dymiące wulkany, coraz wyższa roślinność, wreszcie las deszczowy - wszystko to było cudne, tylko z każdym kilometrem, za każdym zakrętem miałam coraz głębsze przekonanie, że ten szlak się w tym samym dniu nie skończy.











Ale się skończył. Prysznicem, czystym ubraniem i winem :)

1 komentarz: