Kolejnym punktem naszej wycieczki był Szczyt Adama, czyli Sri Pada.
Wczesnym rankiem, póki jeszcze nie było specjalnie gorąco, poszłyśmy na autobus do Kandy. A tak naprawdę wzięłyśmy tuktuka, którym przejechałyśmy może 300m, bo akurat jechał autobus do Kandy, który kierowca tuktuka zatrzymał, sprawdził, czy są wolne miejsca do siedzenia i nas tam uprzejmie zapakował kasując umówioną cenę 150 rupii.
W Kandy, zakładając, że do Hatton pociągiem nie jedziemy, tylko autobusem, kupiłyśmy bilet... na pociąg, na 2 klasę, ale uwaga - z rezerwacją. Miałyśmy jeszcze ponad 2 godziny czasu, więc poszłyśmy na pocztę, gdzie zagaił nas starszy pan. Aśka, jako, że ma słabość do starszych ludzi, zaczęła z panem pogawędkę, po czym pan nie stąd ni zowąd zaprosił nas na herbatkę. Popijając narodowy napój opowiedział nam swoją historię, jak to pracował na statku i jego kapitanem był Polak i że jego rodzina pracuje na statkach, w stoczni, czy coś takiego. A, i chętnie nam sprezentuje herbatę, którą prześle nam na święta, tylko że musimy mu podać adresy i dać mu kasę na przesyłkę, jedyne 380 rupii. W sumie to tylko jakieś 9 zł. Aśka bez zastanowienia postanowiła wejść w ten biznes, a ja - no właśnie - bez zastanowienia owczym pędem też dałam panu na tzw. przesyłkę. Pan zwinął kasę, uprzejmie zapłacił za naszą herbatę właśnie co otrzymanymi pieniędzmi, życzył udanej podróży i tyle go widziałyśmy. Skwituję to tak: jeżeli dostanę 5 kg herbaty z Cejlonu, to znaczy, że cuda się zdarzają.
Update: minął rok, herbaty nie ma...
Poszłyśmy jeszcze do osławionej świątyni - uwaga - świętego zęba Buddy. Wejście jak do Bazyliki św. Piotra w Rzymie: prześwietlenia, sprawdzania i na dokładkę opłata, która nas ścięła z nóg - 3.500 rupii! Ogólnie obiekt jest duży, w środku sama świątynia być może ma swój urok i mistycyzm z walącymi w bębny buddyjskimi ministrantami, modlącymi się ludźmi, ale wszystkie te walory były mocno przysłonięte potworną ilością turystów i hałasem nakładających się na siebie dźwięków bębnów, śpiewów, rozmów. W takich miejscach mam wrażenie, że rytuały są wyzute z autentyzmu, a wszystko przede wszystkim jest pod turystów. Taka Cepelia jak na wyspach Uros w Peru, gdzie miejscowi mieszkający w pobliskim Puno przypływają na wyspy wcześnie rano przed turystami i udają, że w rzeczywistości mieszkają w trzcinowych domkach na tych pływających wyspach.



Droga do Hatton pociągiem była... taka sobie. Żadnych nowych znajomości, wokół sami turyści, w tym Japończycy, którzy w większości nie byli specjalnie zainteresowani widokami zza okna, który były naprawdę piękne.
Trasa z Kandy przez Hatton do Badulli jest mocno uczęszczana przez turystów ze względu na niesamowite widoki na wzgórza z ciągnącymi się kilometrami plantacjami herbaty. Z uwagi na to, że wszystkim wydaje się, że 3 klasa w pociągu na Sri Lance jest nie do przyjęcia, rzucają się na 2 klasę, gdzie są wygodne siedzenia i wszystkie okna pootwierane. Klasa 1 różni się tym od 2., że okna są pozamykane, ale jest klimatyzacja. Generalnie żadna atrakcja. Życie tak naprawdę czuje się w trzeciej klasie, gdzie podróżują Lankijczycy, sprzedawcy krążą sprzedając jedzenie, słodycze, kawę, wodę. Gdzie można zawrzeć chwilowe znajomości, bo prawie każdy zagaduje, skąd, dokąd i jak się podoba.
Jednak okazało się, że do Hatton mogłyśmy kupić bilety tylko na 2 klasę albo po prostu pan w kasie z góry założył, że białe na pewno nie zamierzały kupić biletów na klasę 3.
Widoki były niesamowite, ale okazało się później, że jeszcze lepsze czekały nas w drodze do Dalhousie, wioseczki, do której zmierzali wszyscy, którzy chcieli zdobyć szczyt Adama lub inaczej - Sri Pada. Góra podobno święta i to wielokrotnie, bo znajduje się na jej szczycie szczelina, która rzekomo jest śladem: Sziwy według hinduistów, Buddy według buddystów, Adama według muzułmanów i św. Tomasza według chrześcijan. Jest tam też świątynia, do której zmierzają Lankijczycy w święto Poya, pełni księżyca. A każdy Lankijczyk ma za punkt honoru wybrać się tam przynajmniej raz w życiu.





Zanim jednak udałam się na Adam's Peak musiałyśmy się dostać do Dalhousie. Możliwości były dwie: skorzystać z oferty pana, który nas zaczepił w drodze ze stacji kolejowej na dworzec autobusowy, to jest transport busem z innymi turystami za jakieś 1000 rupii od osoby lub tradycyjnie autobusem z przesiadką w jakiejś wiosce w górach za jakieś może 120 rupii. Wybrałyśmy opcję nr 2. Przesiadka była w miłym, kompletnie pozbawionym białych ludzi miejscu. A po drodze zapierające dech widoki wzgórz pokrytych plantacjami herbaty, gdzie wśród jej zieleni co jakiś czas można było dojrzeć kolorowe plamy tamilskich zbieraczek. Powolne, przepiękne 10 km, bo autobus przy tych zakrętach raczej nie mógł rozwinąć prędkości.
Zanim jeszcze dojechałyśmy na miejsce, dostałyśmy już propozycję nie do odrzucenia noclegu za 1000 rupii za pokój, czyli dla przypomnienia za 27 zł.
O ile pokój był bardzo przyjaźnie tani, ceny jedzenia i picia już niestety rekompensowały właścicielom taniość noclegu.
Ale wracając do Adam's Peak, turyści, backpakerzy, podróżnicy nie przyjeżdzają tam, aby hołdować świętemu miejscu, lecz żeby na szczycie zobaczyć urzekający, zapierający dech w piersiach wschód słońca. A żeby go zobaczyć, trzeba wstać o 2 w nocy, jeśli się oczywiście wcześniej położyło tak jak my, i pokonać 5200 schodów wydrążonych w ziemi, uformowanych z kamienia, niższych, wyższych i wierutnie męczących. Po drodze można jeszcze otrzymać buddyjskie błogosławieństwa, za które należy pozostawić datek. A zabiera to jakieś 3 godziny.
Tak więc ruszyłyśmy. Asia po godzinie marszu stwierdziła, że jednak nie czerpie z tego przyjemności. Ja dzielnie poszłam, tym bardziej, że wokół było wiele ludzi zmierzających w tym samym kierunku. Z powrotem nie szedł nikt. Poza Asią.
Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale dotarłam. Na górze wiało jak szlag. Miałam na sobie polar, kurtkę przeciwdeszczową, czapkę i rękawiczki. I nadal było mi zimno. A wschodu słońca nie było widać na metr - cały szczyt został owinięty szczelnie chmurami. To by było na tyle - cel tej udręki pod górę nie został osiągnięty. Wystarczyło zejść ze szczytu tylko kilka metrów, poniżej chmur i wtedy dopiero można było ujrzeć przepiękne widoki.
Schodziłam wyczerpana i wkurzona z jedną myślą: to był ten jeden dodatkowy dzień, który mogłybyśmy spędzić w Jaffnie. Potem doszła jeszcze druga myśl: Asia pewnie wzięła gorący prysznic i smacznie sobie śpi.
Kiedy dotarłam do pokoju, okazało się, że Asia przyszła niewiele wcześniej. W drodze powrotnej bowiem zabłądziła, wszyscy przecież szli w stronę szczytu, a była 3 w nocy. Sri Lanka natomiast to nie Emiraty, gdzie nawet autostrady na całej długości są oświetlone. Było widać wielkie nic, a w jednym miejscu był mostek, w który trzeba było trafić. Ja musiałam zapytać o właściwą drogę miejscowych rano, kiedy już było widno. Asia o 3 w nocy nie miała kogo zapytać… Błądziła tak do 6-tej ze świadomością, że gdzieś tam krążą jaguary. Wreszcie kiedy już było widno, spotkała staruszka, który zaprowadził ją do hotelu White House.
Powiem tylko tyle: bez żalu opuszczałyśmy to miejsce. W drodze do Hatton jeszcze zepsuł się autobus, szczęśliwie jednak przed odcinkiem pełnym serpentyn i przepaści. Zabrał nas następny, o połowę mniejszy, wypleniony już szczelnie ludźmi. Ale jakimś cudem jeszcze się zmieściliśmy.
Najważniejsze, że dotarliśmy do Hatton na pociąg do naszego następnego celu: Ella.
Kupiłyśmy bilety na 3. klasę, a konduktor wskazał na peronie gdzie staną wagony z każdej klasy. Tym sposobem po jednej stronie peronu stanęli biali, po drugiej miejscowi i my. Tym większe wzbudziłyśmy zainteresowanie. Od razu zagadała nas pani w pięknym czerwonym sari, zapewniła, że nie mamy się co martwić o miejsca do siedzenia, jej syn wszystko załatwi. Jak powiedziała, tak się stało: były miejsca i plecaki wrzucone na półeczkę. Potem oczywiście byli sprzedawcy jedzenia wszelkiego, którego Asia zarzekała się, że absolutnie nie tknie. Na jej nieszczęście Lankijczycy są niezwykle gościnni. Nasza nowa znajoma zakupiła z jednego kosza ciasteczka, z drugiego orzeszki i oczywiście nas poczęstowała. I jak tu odmówić…
W związku z tym niech każdy pamięta: do takich krajów jak Sri Lanka trzeba brać prezenciki, czyli długopisy. Tak, fajne, kolorowe długopisy wystarczą i dadzą dużo radości.