piątek, 3 listopada 2017

Ella-Haputale

Ella, jak to stwierdziła Asia, to lankijskie Zakopane z lankijskimi Krupówkami. Jest to jedna z bardziej popularnych baz wypadowych do przemierzania wzgórz z plantacjami herbaty. Wzdłuż głównej ulicy ciągną się knajpy stworzone dla białych turystów, w których wieczorami tłoczno, a gdzieniegdzie jest nawet muzyka na żywo. Fenomenem była dla mnie knajp o wdzięcznej nazwie Chill - miejsce jak każde inne, ale to tam przed wejściem ustawiała się kolejka w oczekiwaniu na wolne miejsca. To, co wyróżniało, to chyba menu - można było dostać sporego hamburgera w środku małej wysepki na Oceanie Indyjskim. Naprawdę ekscytujące.
Dla nas Ella była bazą, z której postanowiłyśmy dostać się na Ella Rock, a następny dzień pojechać pociągiem do Haputale.
Dotarcie na Ella Rock to był wyczyn. Niby miałyśmy jakąś mapę, niby ludzie (pod warunkiem, że ich spotkałyśmy) wskazywali nam kierunek albo nawet częściej potakiwali, że idziemy dobrze (później się okazało, ze jednak niedobrze).
Wreszcie złapałyśmy tuk tuka, za którego zapłaciłyśmy jakąś niebotyczną kwotę jak na lankijskie warunki, ale za to chłopak pokazał nam mniej więcej, w którym kierunku powinnyśmy zmierzać. A kierunkiem były jakieś chaszcze.
Na szczęście spotkałyśmy Susan rodem z Londynu, która akurat rzekomo wracała z Ella Rock, a wykorzystała do tego jakiegoś miejscowego, który skasował od niej 1000 rupii, czyli jakieś 27 zł. Potem okazało się, że jednak nie dotarła do celu, bo czuła się dość nieswojo z samozwańczym przewodnikiem. Za to wykazała chęć pójścia razem z nami, co nam było dość na rękę, bo okazało się, że droga na Ella Rock była długa i zawiła, a Susan już wiedziała, którymi ścieżkami tak dojść.

W drodze powrotnej zahaczyłyśmy o jakąś malowniczą knajpeczkę, gdzie po raz pierwszy jadłam owoce chlebowca, o różnych kolorach i smakach.

W ramach rewanżu za doprowadzenie nas do Ella Rock zaprosiłyśmy Susan na piwo. Ona wybrała knajpę. Była to Chill...

Do Haputale pojechałyśmy pociągiem, bo tak było najwygodniej. Należałyśmy do nikłej garstki białych turystów (jak zwykle), która wybrała III klasę. I znowu nas miejscowi karmili ciasteczkami i wszystkim tym, co kupili albo w ichnijeszym Warsie, albo u wędrownych sprzedawców. Okazało się też, że jakaś szalona, roztańczona grupa wybierała się na jakiś festiwal, więc jak zaczęli tańczyć jeszcze na peronie, tak kontynuowali tę zabawę w pociągu.

W Haputale zjadłyśmy sobie śniadanie, od razu też zgarnął nas tuktukarz, który obwiózł nas wszędzie, gdzie się dało i tam, gdzie było warto. Byłyśmy w pierwszej fabryce Liptona i na szczycie zwanym Lipton's Seat, skąd miał się roztaczać piękny widok na jego posiadłości i pola herbaciane, ale była tylko gęsta mleczna mgła. Mijałyśmy malownicze wzgórza pokryte plantacjami herbaty.
Na koniec nasz kierowca zawiózł nas do mocno schowanego sklepiku kolegi, który handlował szerokim asortymentem herbat wszelkich. Naprawdę pyszne herbaty.
Za prawie cały dzień takiej wycieczki dałyśmy panu 1600 rupii, przy czy na samym początku pan chciał 1500, a myśmy utargowały do 1100. Morał: za kobietą nie nadążysz...

środa, 1 listopada 2017

Nieszczęsny Adam’s Peak

Kolejnym punktem naszej wycieczki był Szczyt Adama, czyli Sri Pada.
Wczesnym rankiem, póki jeszcze nie było specjalnie gorąco, poszłyśmy na autobus do Kandy. A tak naprawdę wzięłyśmy tuktuka, którym przejechałyśmy może 300m, bo akurat jechał autobus do Kandy, który kierowca tuktuka zatrzymał, sprawdził, czy są wolne miejsca do siedzenia i nas tam uprzejmie zapakował kasując umówioną cenę 150 rupii. 
W Kandy, zakładając, że do Hatton pociągiem nie jedziemy, tylko autobusem, kupiłyśmy bilet... na pociąg, na 2 klasę, ale uwaga - z rezerwacją. Miałyśmy jeszcze ponad 2 godziny czasu, więc poszłyśmy na pocztę, gdzie zagaił nas starszy pan. Aśka, jako, że ma słabość do starszych ludzi, zaczęła z panem pogawędkę, po czym pan nie stąd ni zowąd zaprosił nas na herbatkę. Popijając narodowy napój opowiedział nam swoją historię, jak to pracował na statku i jego kapitanem był Polak i że jego rodzina pracuje na statkach, w stoczni, czy coś takiego. A, i chętnie nam sprezentuje herbatę, którą prześle nam na święta, tylko że musimy mu podać adresy i dać mu kasę na przesyłkę, jedyne 380 rupii. W sumie to tylko jakieś 9 zł. Aśka bez zastanowienia postanowiła wejść w ten biznes, a ja - no właśnie - bez zastanowienia owczym pędem też dałam panu na tzw. przesyłkę. Pan zwinął kasę, uprzejmie zapłacił za naszą herbatę właśnie co otrzymanymi pieniędzmi, życzył udanej podróży i tyle go widziałyśmy. Skwituję to tak: jeżeli dostanę 5 kg herbaty z Cejlonu, to znaczy, że cuda się zdarzają.
Update: minął rok, herbaty nie ma...
Poszłyśmy jeszcze do osławionej świątyni - uwaga - świętego zęba Buddy. Wejście jak do Bazyliki św. Piotra w Rzymie: prześwietlenia, sprawdzania i na dokładkę opłata, która nas ścięła z nóg - 3.500 rupii! Ogólnie obiekt jest duży, w środku sama świątynia być może ma swój urok i mistycyzm z walącymi w bębny buddyjskimi ministrantami, modlącymi się ludźmi, ale wszystkie te walory były mocno przysłonięte potworną ilością turystów i hałasem nakładających się na siebie dźwięków bębnów, śpiewów, rozmów. W takich miejscach mam wrażenie, że rytuały są wyzute z autentyzmu, a wszystko przede wszystkim jest pod turystów. Taka Cepelia jak na wyspach Uros w Peru, gdzie miejscowi mieszkający w pobliskim Puno przypływają na wyspy wcześnie rano przed turystami i udają, że w rzeczywistości mieszkają w trzcinowych domkach na tych pływających wyspach.




Droga do Hatton pociągiem była... taka sobie. Żadnych nowych znajomości, wokół sami turyści, w tym Japończycy, którzy w większości nie byli specjalnie zainteresowani widokami zza okna, który były naprawdę piękne.
Trasa z Kandy przez Hatton do Badulli jest mocno uczęszczana przez turystów ze względu na niesamowite widoki na wzgórza z ciągnącymi się kilometrami plantacjami herbaty. Z uwagi na to, że wszystkim wydaje się, że 3 klasa w pociągu na Sri Lance jest nie do przyjęcia, rzucają się na 2 klasę, gdzie są wygodne siedzenia i wszystkie okna pootwierane. Klasa 1 różni się tym od 2., że okna są pozamykane, ale jest klimatyzacja. Generalnie żadna atrakcja. Życie tak naprawdę czuje się w trzeciej klasie, gdzie podróżują Lankijczycy, sprzedawcy krążą sprzedając jedzenie, słodycze, kawę, wodę. Gdzie można zawrzeć chwilowe znajomości, bo prawie każdy zagaduje, skąd, dokąd i jak się podoba. 
Jednak okazało się, że do Hatton mogłyśmy kupić bilety tylko na 2 klasę albo po prostu pan w kasie z góry założył, że białe na pewno nie zamierzały kupić biletów na klasę 3. 
Widoki były niesamowite, ale okazało się później, że jeszcze lepsze czekały nas w drodze do Dalhousie, wioseczki, do której zmierzali wszyscy, którzy chcieli zdobyć szczyt Adama lub inaczej - Sri Pada. Góra podobno święta i to wielokrotnie, bo znajduje się na jej szczycie szczelina, która rzekomo jest śladem: Sziwy według hinduistów, Buddy według buddystów, Adama według muzułmanów i św. Tomasza według chrześcijan. Jest tam też świątynia, do której zmierzają Lankijczycy w święto Poya, pełni księżyca. A każdy Lankijczyk ma za punkt honoru wybrać się tam przynajmniej raz w życiu. 






Zanim jednak udałam się na Adam's Peak musiałyśmy się dostać do Dalhousie. Możliwości były dwie: skorzystać z oferty pana, który nas zaczepił w drodze ze stacji kolejowej na dworzec autobusowy, to jest transport busem z innymi turystami za jakieś 1000 rupii od osoby lub tradycyjnie autobusem z przesiadką w jakiejś wiosce w górach za jakieś może 120 rupii. Wybrałyśmy opcję nr 2. Przesiadka była w miłym, kompletnie pozbawionym białych ludzi miejscu. A po drodze zapierające dech widoki wzgórz pokrytych plantacjami herbaty, gdzie wśród jej zieleni co jakiś czas można było dojrzeć kolorowe plamy tamilskich zbieraczek. Powolne, przepiękne 10 km, bo autobus przy tych zakrętach raczej nie mógł rozwinąć prędkości. 








Zanim jeszcze dojechałyśmy na miejsce, dostałyśmy już propozycję nie do odrzucenia noclegu za 1000 rupii za pokój, czyli dla przypomnienia za 27 zł. 
O ile pokój był bardzo przyjaźnie tani, ceny jedzenia i picia już niestety rekompensowały właścicielom taniość noclegu. 
Ale wracając do Adam's Peak, turyści, backpakerzy, podróżnicy nie przyjeżdzają tam, aby hołdować świętemu miejscu, lecz żeby na szczycie zobaczyć urzekający, zapierający dech w piersiach wschód słońca. A żeby go zobaczyć, trzeba wstać o 2 w nocy, jeśli się oczywiście wcześniej położyło tak jak my, i pokonać 5200 schodów wydrążonych w ziemi, uformowanych z kamienia, niższych, wyższych i wierutnie męczących. Po drodze można jeszcze otrzymać buddyjskie błogosławieństwa, za które należy pozostawić datek.  A zabiera to jakieś 3 godziny. 
Tak więc ruszyłyśmy. Asia po godzinie marszu stwierdziła, że jednak nie czerpie z tego przyjemności. Ja dzielnie poszłam, tym bardziej, że wokół było wiele ludzi zmierzających w tym samym kierunku. Z powrotem nie szedł nikt. Poza Asią. 
Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale dotarłam. Na górze wiało jak szlag. Miałam na sobie polar, kurtkę przeciwdeszczową, czapkę i rękawiczki. I nadal było mi zimno. A wschodu słońca nie było widać na metr - cały szczyt został owinięty szczelnie chmurami. To by było na tyle - cel tej udręki pod górę nie został osiągnięty. Wystarczyło zejść ze szczytu tylko kilka metrów, poniżej chmur i wtedy dopiero można było ujrzeć przepiękne widoki. 
Schodziłam wyczerpana i wkurzona z jedną myślą: to był ten jeden dodatkowy dzień, który mogłybyśmy spędzić w Jaffnie. Potem doszła jeszcze druga myśl: Asia pewnie wzięła gorący prysznic i smacznie sobie śpi. 
Kiedy dotarłam do pokoju, okazało się, że Asia przyszła niewiele wcześniej. W drodze powrotnej bowiem zabłądziła, wszyscy przecież szli w stronę szczytu, a była 3 w nocy. Sri Lanka natomiast to nie Emiraty, gdzie nawet autostrady na całej długości są oświetlone. Było widać wielkie nic, a w jednym miejscu był mostek, w który trzeba było trafić. Ja musiałam zapytać o właściwą drogę miejscowych rano, kiedy już było widno. Asia o 3 w nocy nie miała kogo zapytać… Błądziła tak do 6-tej ze świadomością, że gdzieś tam krążą jaguary. Wreszcie kiedy już było widno, spotkała staruszka, który zaprowadził ją do hotelu White House. 






Powiem tylko tyle: bez żalu opuszczałyśmy to miejsce. W drodze do Hatton jeszcze zepsuł się autobus, szczęśliwie jednak przed odcinkiem pełnym serpentyn i przepaści. Zabrał nas następny, o połowę mniejszy, wypleniony już szczelnie ludźmi. Ale jakimś cudem jeszcze się zmieściliśmy. 
Najważniejsze, że dotarliśmy do Hatton na pociąg do naszego następnego celu: Ella.
Kupiłyśmy bilety na 3. klasę, a konduktor wskazał na peronie gdzie staną wagony z każdej klasy. Tym sposobem po jednej stronie peronu stanęli biali, po drugiej miejscowi i my. Tym większe wzbudziłyśmy zainteresowanie. Od razu zagadała nas pani w pięknym czerwonym sari, zapewniła, że nie mamy się co martwić o miejsca do siedzenia, jej syn wszystko załatwi. Jak powiedziała, tak się stało: były miejsca i plecaki wrzucone na półeczkę. Potem oczywiście byli sprzedawcy jedzenia wszelkiego, którego Asia zarzekała się, że absolutnie nie tknie. Na jej nieszczęście Lankijczycy są niezwykle gościnni. Nasza nowa znajoma zakupiła z jednego kosza ciasteczka, z drugiego orzeszki i oczywiście nas poczęstowała. I jak tu odmówić…
W związku z tym niech każdy pamięta: do takich krajów jak Sri Lanka trzeba brać prezenciki, czyli długopisy. Tak, fajne, kolorowe długopisy wystarczą i dadzą dużo radości. 

Polonnaruwa

Polonnaruwa znajduje się jakąś godzinę jazdy autobusem od Dambulli za 100 rupii. Powrotny tą samą drogą kosztował natomiast 80 rupii - nigdy się nie dowiemy, skąd ta różnica. Ale umówmy się - ta różnica to 50 groszy.


Jak tylko wyskoczyłyśmy z autobusu, od razu wyrósł przed nami jakiś bezzębny miejscowy z nieśmiertelnym pytaniem, czy chcemy tuk tuka. My, że nie, że wolimy rowery. Miejscowy przekonywał, że na pewno będzie padać, że na rowerach zmokniemy. My na to, że w sumie może popadać, bo gorąco i nam deszcz nie przeszkadza.
Okazało się, że rowery od razu się znalazły za jedyne 1000 rupii, tyle że od sztuki, co mnie lekko zdziwiło, bo wynajęcie skutera kosztuje 1500. Ale ok, zapłaciłyśmy, potem zapłaciłyśmy ponad 7000 za wstęp do ruin i do muzeum.
Przez cały dzień nie tylko nie spadła ani jedna kropla deszczu, ale słońce ostro dawało się we znaki. Na rowerach pojeździłyśmy sobie wokół ruin, po drodze w ramach obiadu skonsumowałam kokosa i dowiedziałyśmy się, że wynajęcie rowerów owszem kosztuje 1000 rupii, ale za dwie sztuki. Nasze poczucie nabicia nas w butelkę do końca nie dawało nam spokoju. Dlatego, kiedy zwracałyśmy rowery zapytałam, dlaczego nas tak bardzo skasowali. Na wszelki wypadek, w ramach małego szantażyku,  zamknęłam swój rower na kłódkę i kurczowo trzymałam kluczyk. Szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłam w to, że odzyskamy pieniądze. A jednak, udało się. Zadzwonili po pana bezzębnego, ten przyjechał, oddał 1000 rupii i przeprosił, że to jego wina. Oddałam kluczyk, podaliśmy sobie ręce i już! Obie byłyśmy w szoku, że poszło tak łatwo! 1000 ruapii to tylko 27 zł i aż 1000 rupii. Lankijski przelicznik to przejazd w obie strony do Polonnaruwy i dwa obiady...


















Prace konserwatorskie

Wejście do toalety




Dambulla - centrum

Dambulla

Wczesnym rankiem o 6 wyjechałyśmy z Jaffny Intercity, 3 klasą do Arunadhapury. Wiem, nazwa prawie nie do wymówienia. Dlatego Asia przezornie miała ze sobą żółte karteczki, gdzie wypisywała nazwę miejsca, do którego chciałyśmy kupić bilet.Tam przesiadłyśmy się na autobus, a tak naprawdę na luksusowy bus z klimatyzacją, który jechał do Dambulli. Nie planowałyśmy tego. Zaprowadził nas tam zapytany o autobus człowiek, który prawdopodobnie parał się organizowaniem ludzi do takiego busa w wersji lux, przewidzianym dla bardziej zamożnych, a do tych niewątpliwie w oczach Lankijczyków zaliczał się biały człowiek, nawet jeśli nie był ubrany specjalnie na bogato i tachał bagaż na plecach.
Zamiast 100 rupii, zapłaciłyśmy 300. Czasami jednak trochę luksusu nie zaszkodzi, poza tym to tylko 7 zł i znacznie szybciej dojechałyśmy do Dambulli.
W busie poznałyśmy parę: on  - chyba już bardziej Kanadyjczyk niż Polak, bo z rodzicami wyjechał do Kanady mając 3 lata, a teraz mieszka w Nowym Jorku, ona - rodowita Amerykanka. Przesympatyczni. Byłam zaskoczona jak on mówił dobrze po polsku, jaki miał zasób słownictwa mimo, że jako dziecko wyjechał z kraju, a jak twierdził, w domu nie używał polskiego. Myślę, że ściemniał ;)
Spotkałyśmy ich jeszcze później w Sigiriya. 
Hostelik, w którym zrobiłam rezerwację, jest zlokalizowany idealnie - na wprost Złotej Świątyni, nad którą znajduje się jeszcze jedna świątynia, czy raczej świątynie, w jaskiniach. Żeby tam dojść, trzeba pokonać trochę schodów obsadzonych małpami, dla których mijający ich ludzie są środowiskiem naturalnym. Tym samym niespecjalnie przejmowały się celującymi w nich obiektywami aparatów.
Świątynie są wypełnione postaciami Buddy w formie figur i malunków na ścianach i na sufitach. Są wszelkie wersje siedzącego Buddy, leżącego Buddy, Buddy w stanie katharsis i Buddy medytującego. 













Z okazji święta Poya, które obchodzone jest co miesiąc ze względu na swoją specyfikę, a chodzi tutaj o pełnię księżyca, wstęp do świątyń miałyśmy za darmo. W tym dniu każdy Lankijczyk wyznania buddyjskiego (a jest to wyznanie 70% mieszkańców Cejlonu) musi odwiedzić jedno z wielu świętych miejsc. W tym Złotą Świątynię z gigantycznym Buddą (którego facjata wystawała spoza drzew na wprost naszego hostelu) czy Lwią Skałę w Sigirya.
Po południu wybrałyśmy się tam właśnie, do Sigirya. Wcześniej jednak Lankijski mąż niemieckiej gospodyni, który zaoferował nam wycieczkę po okolicy swoim tuktukiem (za przesadzone 2000 rupii, ale skorzystałyśmy), zawiózł nas do Ogrodu Przypraw (Spice Garden), gdzie chyba raczej turyści nie wpadali zbyt tłumnie. Byłyśmy tam same, dzięki czemu miałyśmy do własnej dyspozycji pana, który oprowadził nas po ogrodzie, pokazał i opisał nam niemal każdą roślinkę, od zielonych kuleczek pieprzu, przez korę cynamonu, po roślinki imbiru, itd. Na koniec dwóch panów zrobiło nam 15-minutowe masaże, po których nie chciało nam się już nigdzie ruszyć. Wreszcie przyszedł czas na sklep z kosmetycznymi i leczniczymi specyfikami sporządzonymi oczywiście wyłącznie z miejscowych ziół, zaś ich ceny były na tyle absurdalne, nawet jak na europejskie warunki, że skusiłyśmy się tylko na najmniejsze opakowania tego, co nas najbardziej zainteresowało.
Wstęp na Lwią Skałę kosztował 32 dolary. Poskąpiłyśmy. Poza tym nie miałyśmy ochoty wchodzić na jej szczyt w wielkiej, tłumnej kolejce pielgrzymów i turystów. W związku z tym Lankijski mąż niemieckiej żony zawiózł nas do sąsiedniej góry, Pidurangali, gdzie wstęp kosztował nie 32, tylko 4 dolary, a widok z niej był bezcenny. Tyle, że wejścia na szczyt nie można nazwać lekkim przyjemnym spacerkiem, zwłaszcza ostatniego odcinka - naprawdę trzeba się nagimnastykować wchodząc na szczyt po skałach. Przy moim szalonym wzroście musiałam korzystać z pomocy, żeby wdrapać się na górę. 
Miał być zachód słońca, troszeczkę nie wyszło, ale i tak widoki były przecudne. 






Pojechaliśmy jeszcze wieczorem nad jezioro, gdzie piękny, okrągły księżyc bajecznie odbijał się w wodzie, a nasz kierowca nie posiadał się z niezrozumiałej dla nas radości na tę pełnię.


A po powrocie czekała na nas kolacja, którą zaproponowała nasza gospodyni za dość słuszną odpłatnością 400 rupii - tradycyjne lankijskie curry z ryżem. W kolacji potowarzyszył nam miły samotnie podróżujący Portugalczyk.
Późnym, gorącym wieczorem skorzystałyśmy z faktu, że tak blisko jesteśmy Golden Temple. Siedziałyśmy na wprost świątyni i górującego nad nią gigantycznego, złotego Buddy, wdychając opary kadzidełek zapalanych przy posążkach Buddy przez modlących się pielgrzymów.