Ella, jak to stwierdziła Asia, to lankijskie Zakopane z lankijskimi Krupówkami. Jest to jedna z bardziej popularnych baz wypadowych do przemierzania wzgórz z plantacjami herbaty. Wzdłuż głównej ulicy ciągną się knajpy stworzone dla białych turystów, w których wieczorami tłoczno, a gdzieniegdzie jest nawet muzyka na żywo. Fenomenem była dla mnie knajp o wdzięcznej nazwie Chill - miejsce jak każde inne, ale to tam przed wejściem ustawiała się kolejka w oczekiwaniu na wolne miejsca. To, co wyróżniało, to chyba menu - można było dostać sporego hamburgera w środku małej wysepki na Oceanie Indyjskim. Naprawdę ekscytujące.
Dla nas Ella była bazą, z której postanowiłyśmy dostać się na Ella Rock, a następny dzień pojechać pociągiem do Haputale.
Dotarcie na Ella Rock to był wyczyn. Niby miałyśmy jakąś mapę, niby ludzie (pod warunkiem, że ich spotkałyśmy) wskazywali nam kierunek albo nawet częściej potakiwali, że idziemy dobrze (później się okazało, ze jednak niedobrze).
Wreszcie złapałyśmy tuk tuka, za którego zapłaciłyśmy jakąś niebotyczną kwotę jak na lankijskie warunki, ale za to chłopak pokazał nam mniej więcej, w którym kierunku powinnyśmy zmierzać. A kierunkiem były jakieś chaszcze.
Na szczęście spotkałyśmy Susan rodem z Londynu, która akurat rzekomo wracała z Ella Rock, a wykorzystała do tego jakiegoś miejscowego, który skasował od niej 1000 rupii, czyli jakieś 27 zł. Potem okazało się, że jednak nie dotarła do celu, bo czuła się dość nieswojo z samozwańczym przewodnikiem. Za to wykazała chęć pójścia razem z nami, co nam było dość na rękę, bo okazało się, że droga na Ella Rock była długa i zawiła, a Susan już wiedziała, którymi ścieżkami tak dojść.
W drodze powrotnej zahaczyłyśmy o jakąś malowniczą knajpeczkę, gdzie po raz pierwszy jadłam owoce chlebowca, o różnych kolorach i smakach.
W ramach rewanżu za doprowadzenie nas do Ella Rock zaprosiłyśmy Susan na piwo. Ona wybrała knajpę. Była to Chill...
Do Haputale pojechałyśmy pociągiem, bo tak było najwygodniej. Należałyśmy do nikłej garstki białych turystów (jak zwykle), która wybrała III klasę. I znowu nas miejscowi karmili ciasteczkami i wszystkim tym, co kupili albo w ichnijeszym Warsie, albo u wędrownych sprzedawców. Okazało się też, że jakaś szalona, roztańczona grupa wybierała się na jakiś festiwal, więc jak zaczęli tańczyć jeszcze na peronie, tak kontynuowali tę zabawę w pociągu.
W Haputale zjadłyśmy sobie śniadanie, od razu też zgarnął nas tuktukarz, który obwiózł nas wszędzie, gdzie się dało i tam, gdzie było warto. Byłyśmy w pierwszej fabryce Liptona i na szczycie zwanym Lipton's Seat, skąd miał się roztaczać piękny widok na jego posiadłości i pola herbaciane, ale była tylko gęsta mleczna mgła. Mijałyśmy malownicze wzgórza pokryte plantacjami herbaty.
Na koniec nasz kierowca zawiózł nas do mocno schowanego sklepiku kolegi, który handlował szerokim asortymentem herbat wszelkich. Naprawdę pyszne herbaty.
Za prawie cały dzień takiej wycieczki dałyśmy panu 1600 rupii, przy czy na samym początku pan chciał 1500, a myśmy utargowały do 1100. Morał: za kobietą nie nadążysz...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz