środa, 1 listopada 2017

Dambulla

Wczesnym rankiem o 6 wyjechałyśmy z Jaffny Intercity, 3 klasą do Arunadhapury. Wiem, nazwa prawie nie do wymówienia. Dlatego Asia przezornie miała ze sobą żółte karteczki, gdzie wypisywała nazwę miejsca, do którego chciałyśmy kupić bilet.Tam przesiadłyśmy się na autobus, a tak naprawdę na luksusowy bus z klimatyzacją, który jechał do Dambulli. Nie planowałyśmy tego. Zaprowadził nas tam zapytany o autobus człowiek, który prawdopodobnie parał się organizowaniem ludzi do takiego busa w wersji lux, przewidzianym dla bardziej zamożnych, a do tych niewątpliwie w oczach Lankijczyków zaliczał się biały człowiek, nawet jeśli nie był ubrany specjalnie na bogato i tachał bagaż na plecach.
Zamiast 100 rupii, zapłaciłyśmy 300. Czasami jednak trochę luksusu nie zaszkodzi, poza tym to tylko 7 zł i znacznie szybciej dojechałyśmy do Dambulli.
W busie poznałyśmy parę: on  - chyba już bardziej Kanadyjczyk niż Polak, bo z rodzicami wyjechał do Kanady mając 3 lata, a teraz mieszka w Nowym Jorku, ona - rodowita Amerykanka. Przesympatyczni. Byłam zaskoczona jak on mówił dobrze po polsku, jaki miał zasób słownictwa mimo, że jako dziecko wyjechał z kraju, a jak twierdził, w domu nie używał polskiego. Myślę, że ściemniał ;)
Spotkałyśmy ich jeszcze później w Sigiriya. 
Hostelik, w którym zrobiłam rezerwację, jest zlokalizowany idealnie - na wprost Złotej Świątyni, nad którą znajduje się jeszcze jedna świątynia, czy raczej świątynie, w jaskiniach. Żeby tam dojść, trzeba pokonać trochę schodów obsadzonych małpami, dla których mijający ich ludzie są środowiskiem naturalnym. Tym samym niespecjalnie przejmowały się celującymi w nich obiektywami aparatów.
Świątynie są wypełnione postaciami Buddy w formie figur i malunków na ścianach i na sufitach. Są wszelkie wersje siedzącego Buddy, leżącego Buddy, Buddy w stanie katharsis i Buddy medytującego. 













Z okazji święta Poya, które obchodzone jest co miesiąc ze względu na swoją specyfikę, a chodzi tutaj o pełnię księżyca, wstęp do świątyń miałyśmy za darmo. W tym dniu każdy Lankijczyk wyznania buddyjskiego (a jest to wyznanie 70% mieszkańców Cejlonu) musi odwiedzić jedno z wielu świętych miejsc. W tym Złotą Świątynię z gigantycznym Buddą (którego facjata wystawała spoza drzew na wprost naszego hostelu) czy Lwią Skałę w Sigirya.
Po południu wybrałyśmy się tam właśnie, do Sigirya. Wcześniej jednak Lankijski mąż niemieckiej gospodyni, który zaoferował nam wycieczkę po okolicy swoim tuktukiem (za przesadzone 2000 rupii, ale skorzystałyśmy), zawiózł nas do Ogrodu Przypraw (Spice Garden), gdzie chyba raczej turyści nie wpadali zbyt tłumnie. Byłyśmy tam same, dzięki czemu miałyśmy do własnej dyspozycji pana, który oprowadził nas po ogrodzie, pokazał i opisał nam niemal każdą roślinkę, od zielonych kuleczek pieprzu, przez korę cynamonu, po roślinki imbiru, itd. Na koniec dwóch panów zrobiło nam 15-minutowe masaże, po których nie chciało nam się już nigdzie ruszyć. Wreszcie przyszedł czas na sklep z kosmetycznymi i leczniczymi specyfikami sporządzonymi oczywiście wyłącznie z miejscowych ziół, zaś ich ceny były na tyle absurdalne, nawet jak na europejskie warunki, że skusiłyśmy się tylko na najmniejsze opakowania tego, co nas najbardziej zainteresowało.
Wstęp na Lwią Skałę kosztował 32 dolary. Poskąpiłyśmy. Poza tym nie miałyśmy ochoty wchodzić na jej szczyt w wielkiej, tłumnej kolejce pielgrzymów i turystów. W związku z tym Lankijski mąż niemieckiej żony zawiózł nas do sąsiedniej góry, Pidurangali, gdzie wstęp kosztował nie 32, tylko 4 dolary, a widok z niej był bezcenny. Tyle, że wejścia na szczyt nie można nazwać lekkim przyjemnym spacerkiem, zwłaszcza ostatniego odcinka - naprawdę trzeba się nagimnastykować wchodząc na szczyt po skałach. Przy moim szalonym wzroście musiałam korzystać z pomocy, żeby wdrapać się na górę. 
Miał być zachód słońca, troszeczkę nie wyszło, ale i tak widoki były przecudne. 






Pojechaliśmy jeszcze wieczorem nad jezioro, gdzie piękny, okrągły księżyc bajecznie odbijał się w wodzie, a nasz kierowca nie posiadał się z niezrozumiałej dla nas radości na tę pełnię.


A po powrocie czekała na nas kolacja, którą zaproponowała nasza gospodyni za dość słuszną odpłatnością 400 rupii - tradycyjne lankijskie curry z ryżem. W kolacji potowarzyszył nam miły samotnie podróżujący Portugalczyk.
Późnym, gorącym wieczorem skorzystałyśmy z faktu, że tak blisko jesteśmy Golden Temple. Siedziałyśmy na wprost świątyni i górującego nad nią gigantycznego, złotego Buddy, wdychając opary kadzidełek zapalanych przy posążkach Buddy przez modlących się pielgrzymów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz