sobota, 21 października 2017

Jaffna albo Dżaffna

Podróż do Kolombo była pełna wrażeń dzięki towarzystwu, z którym leciałam w jednym rzędzie - z Hiszpanką podróżującą z większą grupą (czy raczej Katalonką, mając na uwadze wysiłki o niepodległość Katalonii) i z Tamilem, który mieszkał w Holandii już od 18 lat. 
Z panią Hiszpanką nie moglam się nagadać bo mówiła - owszem, szok - po hiszpańsku, a rzadko mam okazję ćwiczyć ten język. Ona natomiast poczuła misję pomagając mi i poprawiając co nieco.
Drobniutki Tamil, który - widać było - dawno nie leciał samolotem, opowiedział łamanym angielskim swoją historię ucieczki z kraju, gdzie trwała wojna między Tamilami i Syngalezami. Uciekł, bo wszędzie spadały bomby. Wracał teraz na Sri Lankę po 10 latach. Widać było te emocje, kiedy lądowaliśmy w Kolombo. 
Na lotnisku poczułam się lekko rozczarowana na kontroli paszportowej. Kupiłam wizę online. Niech nikomu się nie zdaje, że to jakiś specjalny dokument załączony do maila. To po prostu e-mail, w którym informują, iż twoja prośba o wizę została zaaprobowana. Maila się drukuje i to jest właśnie wiza. Tymczasem pan na kontroli wkleił pozwolenie na pobyt do 30 dni nawet nie zerkając na wydruk maila. Dlaczego rozczarowana? Bo wiza kosztuje 35 dolarów, a to naprawdę sporo pieniędzy w warunkach lankijskich. Ignorancja, jaka spotkała moją wizę wywołała uczucie, że te 35 dolarów wyrzuciłam w błoto.
Następny przystanek - kantor. Uczciwa cena 145,90 LRK za dolara i chyba tam warto wymienić pieniądze na rupie, bo potem już chyba nie bardzo jest gdzie. Update: nie bardzo było gdzie, w każdy, razie niespecjalnie się tym interesowałyśmy, skoro wymieniłyśmy wystarczającą kwotę.
Dostałam kupę forsy za 500 USD, potem dojrzałam chłopaczka z kartką z moim nazwiskiem. W sumie tylko nazwisko się zgadzało, bo imię wyglądało mniej więcej jak Dobarado. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, ale po 11 godzinach lotu o 00.30 lankijskiego czasu marzyłam tylko o łóżku.
Na powitanie skroili mnie potwornie - hotel raptem 1,5 km od lotniska, a tzw. transfer do hoteliku policzyli 8 dolarów. 
Rano wyszłam o 7.30. obiecali, że podwiozą za darmo na dworzec autobusowy, skąd odjeżdża autobus 187 do Kolombo. Niestety: w recepcji pustki, a hotel zamknięty na kulturalną kłódeczkę. Tyle szczęścia, że zostawili klucz.
Stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia - muszę dotrzeć na dworzec pieszo. Przeszłam raptem kilkaset metrów, gdy zatrzymał się busik, wyskoczył z niego jakiś miejscowy chłopak i zaproponował, że podrzuci mnie na dworzec. W samochodzie oferta się rozszerzyła - mogę się zanim zabrać do Kolombo, tylko musi odebrać kolegę z lotniska.
Wyczuł, że mam pewne wątpliwości, więc nie nalegał. Po prostu podwiózł na dworzec. Na dokładkę był na tyle miły, że zatrzymał odjeżdżający właśnie autobus do Kolombo i tyle go widziałam. Przyznam, że potem trochę żałowałam, że jednak nie skorzystałam z propozycji - w autobusie grała hinduska muzyka na cały regulator (co później okazało się normą), był niesamowity ścisk (co też później okazało się normą) i tak prawie 2 godziny (do czego w końcu można się było przyzwyczaić). Gdzieś po drodze do autobusu wskoczyła jakaś młoda Japonka, która się do mnie dosiadła i trochę pogadałyśmy (naprawdę trochę, bo jej angielski pozostawiał wiele do życzenia). Dała mi kilka wskazówek ile kosztują przejazdy w Kolombo, pokazała swój kajecik, w którym zapisywała cenne informacje w podróży tymi japońskimi wzorkami i tak jakoś dojechałyśmy do dworca kolejowego Fort Colombo, gdzie czekała już na mnie Aśka i skąd miałyśmy od razu złapać pociąg do Jaffny. Bilet 3 klasą kosztował całe 330 rupii, czyli około 9 zł i był to - jak się później okazało - jeden z droższych przejazdów. W trafieniu na właściwy peron i w walce o miejsce siedzące w trzeciej klasie pomógł nam jakiś głuchoniemy, który ostatecznie pokazał nam jakieś cienko skserowane foldery, że zbiera dla jakiegoś stowarzyszenia głuchoniemych. Więc cóż, dałyśmy panu 1000 rupii, miło się pożegnaliśmy i zaczęła się podróż przez 2/3 Sri Lanki. Muszę zaznaczyć, że znalezienie peronu bynajmniej nie stanowiło samo w sobie jakiegoś wielkiego problemu - Fort Colombo nie jest oszałamiająco wielkim dworcem. Ale zrezygnowanie z pomocy tego głuchoniemego gościa było dość trudne i kłopotliwe. 
Walka o wejście do pociągu była dla nas niekoniecznie zrozumiała. Sceny, kiedy podjeżdżał pociąg, przypominały te, jakie pamiętam z czasów studenckich, gdy studenci wracali po weekendzie na uniwersytety i każdy chciał mieć miejsce siedzące. Okazało się, że w sumie pociąg wcale nie był jakoś bardzo przeładowany, a my byłyśmy w nim niezłą atrakcją, bo właściwie wszyscy biali w Fort Colombo oczekiwali pociągu do Kandy (tzw. must see na Sri Lance)  i nikt z raczej nie wybierał się na sam czubek Sri Lanki. Do Kandy trafiłyśmy gdzieś na trasie - nie każde must see musi koniecznie zostać odwiedzone.
Po prawie 9 godzinach dojechałyśmy do Jaffny, złapałyśmy tuktuka, który zawiózł nas do hotelu niby zarezerwowanego przez booking.com. Zanim jednak nas zawiózł, ciekawe było ustalanie adresu. Pokazałam wydrukowaną wcześniej mapkę, adres, ale nic to nie dało. Wokół naszego kierowcy zebrali się inni kierowcy i zajęło jakiś czas ustalenie naszego miejsca docelowego. Lankijczycy raczej nie operują nazwami ulic, a tym bardziej numerami domów. Bardziej do nich docierają nazwy budynków. Ale, no właśnie, pod warunkiem, że nazwy te są zgodne ze stanem rzeczywistym. Po dotarciu do niby naszego hoteliku, okazało, się, że po pierwsze jego nazwa na booking nie jest znana nawet jego właścicielowi, po drugie, wszystkie miejsca były zajęte - system Agody/ bookingu zrobił podwójną rezerwację na jeden pokój i ktoś pojawił się tam pierwszy. Ale co tam, dla Lankijczyków nie ma problemu, za tę samą cenę od razu nam załatwili całkiem miły pokój w hotelu obok. Przyszli jeszcze zapytać, czy może nie chcemy herbaty. 
Następnego dnia czekała nas następna niespodzianka - przed wyjazdem skontaktowałam się miejscowym małym biurem podróży, który na tripadvisor cieszył się dobrą opinią, że chciałabym w niedzielę 13go wynająć dwa skutery. W odpowiedzi: nie ma sprawy. Dopisałam, że będziemy 8.30 rano. 
Byłyśmy dokładnie o tej godzinie i pocałowałyśmy klamkę, a właściwie kilka kłódek. Na szczęście w każdym hotelu można było wynająć skuter za uczciwe 1500 rupii (ok. 40 zł). W rzeczywistości zwyczajnie oddają swoje własne. Paliwo do pełna 400 rupii i można ruszać w drogę. Jako że Aśka nigdy nie siedziała na skuterze, jeździłyśmy jednym, co w sumie dało spore, jak na lankijskie warunki, oszczędności.
Było pięknie. Jeździłyśmy od wyspy do wyspy, które w większości połączone były drogami, aż do Naitativu, na małą wysepkę, gdzie trzeba było przeprawić się promem. Zanim tam dotarłyśmy, Asia zgubiła aparat fotograficzny, rozwaliła paluch u nogi tak, że sandał zalał się krwią, podwiózł nas tutukiem jakiś miły Lankijczyk do punktu pierwszej pomocy prowadzonego przez wojsko i opatrywał ją wojskowy syngaleski.































Po tych wszystkich przeciwnościach losu, przy wojskowych zostawiłyśmy skuter, żeby przeprawić się na Nainativu. O ile w tamtą stronę, prom był jak prom, niewielki z plastikowymi siedzeniami, powrót był znacznie bardziej interesujący...
Na wyspie były dwie świątynie: buddyjska i hinduska. Do tej pierwszej obcokrajowcy musieli niestety zapłacić frycowe (500 rupii), druga, dużo ciekawsza, była za darmo. W sumie hinduizm z buddyzmem tutaj się tak mieszają, że tylko forma budowli świątyń upewnia, czyjej to religii. No i Budda na zmianę z Sziwą. Tak poza tym te same kwiaty, ten sam sposób modlitwy, te same kolorowe malunki, a czasami i symbole. 

















Powrotny prom, hmm, nie jestem pewna, czy można było tak go nazwać. Była to łódź na silnik, tyle, że pasażerowie musieli wejść pod pokład i ubić się tam na wzór sardynek w puszce. Można też było wpakować się na pokład, który był po prostu płaski - służył chyba do przewożenia motorów, wózków, skuterów. Wdrapanie się na górę byłoby znacznie lepszym pomysłem, bo pod pokładem było duszno i ledwo było czym oddychać. Czułyśmy się jak transportowani niewolnicy w XIX wieku. Na szczęście podróż trwała 15 minut. Tylko albo aż.



Zabrałyśmy skuter i ruszyłyśmy dalej mijając kolejne wioseczki, korzystając z kolejnego promu, który wyglądał na pierwszy rzut oka - o czym byłam przekonana, zanim nie ruszył - jak pomost. 
Zachód słońca dopadł nas na drodze pomiędzy wyspami. Był cudowny. Zatrzymałyśmy się na zrobienie kilku zdjęć, a razem z nami zatrzymało się kilku wyrostków, odstrzelonych w czystych koszulach, z wypomadowanymi włosami. Z szerokim acz nieśmiałym uśmiechem zbliżali się do nas wymownie pokazując komórki. Tak, tak, Sri Lanka biedna, ale smartfony i tam dotarły. A chodziło po prostu tylko o zrobienie sobie z nami selfie, w końcu białych w tamtym miejscu było jak na lekarstwo.









Zmrok zapadł zanim dojechałyśmy do Dżafny, ale dotarłyśmy i jakimś cudem trafiłyśmy do hotelu. Jeszcze przy okazji podjechałyśmy na dworzec kolejowy dowiedzieć się o godzinę odjazdu pociągu do Anuradhapury i tak szczęśliwie skończył nam się dzień. Prawie skończył, bo jeszcze poszłyśmy do polecanej przez pana, który wynajął  nam skuter, restauracji Mangos. Nie rozpisując się, było warto. Pyszne, hinduskie jedzenie.
Update: Jaffna na tle innych miejsc na Sri Lance - tych bardziej znanych i obleganych przez turystów - okazała się jednym z tych przyjemniejszych. Widać  jeszcze ślady wojny, wszędzie pełno syngaleskich żołnierzy, czuwających nad utrzymaniem spokoju i pokoju, który dopiero nastał w 2007-2008 r., po 40 latach bardzo krwawej wojny, której celem było stłamszenie Tamilskich Tygrysów.
Dopiero kilka lat temu odnowiono i otwarto linię kolejową z Kolombo do Jaffny. Stacje kolejowe w północnej części są całkowicie nowe. 
Dociera tutaj ledwie garstka białych turystów, podróżników, bo wydaje się, że tu nic nie ma. Są jednak piękne hinduskie świątynie i są ludzie nieprzyzwyczajeni do turystów. 
W każdym razie w Jaffnie jest inaczej, jest coś nieuchwytnie odmiennego. Dlatego tam wrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz