W pierwszej kolejności jedną rzecz trzeba wyjaśnić - Broadway to nie teatr, to nie konkretne miejsce, gdzie tancerze i aktorzy marzą żeby zagrać "na deskach Broadwayu". To po prostu ulica, która wbrew charakterystycznemu porządkowi ulic przecinających się prostopadle tworząc regularną szachownicę, biegnie przez Manhattan w poprzek.
Ale oczywiście to też zespół teatrów skupiających się w przy tej ulicy lub nieopodal niej, w środkowym Manhattanie. Ale uwaga: to, że jakiś teatr jest na Broadwayu nie oznacza, że jest teatrem broadwayowskim. Aby uzyskać takie miano, przede wszystkim teatr musi mieć przynajmniej 500 miejsc dla widowni. Takich teatrów należących do Broadway League jest 41.
Do nich też należy Ambassador Theatre, w którym akurat w czasie, kiedy byłam w Nowym Jorku, wystawiano musical "Chicago". Bynajmniej nie oznacza to, że byłam, sprawdziłam i z marszu sobie poszłam. O, nie, nie, to nie ja. Przygotowania do wyjazdu były długie. Szukałam miejsca z koncertem jazzowym i tak znalazłam mieszkanie Marjorie Elliot, szukałam miejsca, w którym mogłabym zobaczyć jak wygląda msza gospel i gdzie nie musiałabym stać w kolejce białych turystów, płacąc za wstęp i tak trafiłam do Brooklyn Tabernacle Choir. Tak też się przygotowywałam do odwiedzenia jednego z teatrów broadwayowskich.
Tak szukając i grzebiąc w internecie, odkryłam coś, czego wcześniej nie wiedziałam: na Broadwayu wystawiane są nie tylko musicale. Korciło mnie, żeby pójść na spektakl, w którym grały zaledwie dwie osoby, w tym Michelle Williams. Ale ostatecznie stwierdziłam, że skoro w Nowym Jorku nie mieszkam, nie mam tych teatrów na podorędziu co weekend, trzeba wybrać coś bardziej charakterystycznego i spektakularnego. I padło właśnie na "Chicago".
Ceny biletów, cóż, ścinają. Ale ile razy w roku bywa się w Nowym Jorku i idzie się na musical... Z miesięcznym wyprzedzeniem kupiłam bilet w pierwszym rzędzie na balkonie (polecam jednak drugi rząd, bo barierka z balustrady może wkurzać) za jedyne 100 dolarów. Wstępnie oczywiście bilet kosztował zaledwie 89 dolarów, ale jak to w Stanach ceny podane są przed opodatkowaniem, a każdy stan rządzi się własnymi stawkami.
Bilet można kupić oczywiście dużo taniej, ale nie ma się wtedy specjalnie wielkiego wpływu na to, gdzie się siedzi. Ale zawsze jest to opcja w wersji budżetowej. Bilety takie, to jest nawet z 50% zniżką, można kupić pod słynnymi czerwonymi schodami na Times Square, gdzie widnieje wielki napis TKTS.
O musicalu nie będę się rozpisywać. Tylko tyle, że nie był to spektakl wysokobudżetowy. Była kameralna orkiestra jazzowa ulokowana w centralnej części sceny, a przed orkiestrą występowało około 20 osób. Bez piór, drogich kostiumów, oszałamiających zmian scenografii. Prosto.
Ważny był kunszt. Wykonanie piosenek, taniec i gra orkiestry. Niesamowita była też rola publiczności, która reagowała wyjątkowo żywiołowo.
Po uniesieniach musicalowych wychodzi się wprost w objęcia neonów Times Square - miejsca, które nigdy nie śpi i jest tam zawsze widno dzięki mieniącym się reklamom, neonom w niewiarygodnej ilości i imponujących rozmiarach. Niezmiennie można spotkać kowboja w samych gaciach z przewieszoną gitarą, dziewczyny ubrane w stringi i bodyart i wszelkiego sortu dziwadła i straszydła, nie wspominając o całej rzeszy turystów ze wszystkich stron świata, bo nowojorczycy podobno w to miejsce swojego miasta nie zaglądają.
A cały ten zamęt obserwować można już ze wspomnianych wyżej czerwonych schodów...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz