W Yogyakarcie nie ma zbyt wiele do zwiedzania. Ważny jest jednak klimat i nie chodzi mi tylko o klimat równikowy. Przemili ludzie, choć ciągłe odpowiadanie na pytanie, skąd jestem, zaczyna być w pewnym momencie męczące. Męczące jest też odmawianie co dwie minuty podwózki rowerową taksówką. Panom taksówkarzom nie przeszkadza nawet to, że mam przez ramię znacząco przewieszony kask - zawsze trzeba spróbować, a może jednak...
Kiedy zaczęłam zwiedzać Tamansari, tzw. Pałac na Wodzie, nie wiadomo skąd pojawiła się pani starsza bez połowy zębów, która podobno miała na imię Kacik, i zaczęła mi wskazywać właściwą drogę do kolejnych obiektów. Po drodze przechwalała się, które z mijanych murali, a jest ich sporo w Yogya, zostały wykonane przez jej syna. Jeżeli faktycznie to jego dzieła, jest chłopak utalentowany.
Jeszcze przed wejściem do Tamansari siedzieli sobie pan i pani. Pan coś kuł, a pani dziubała po sporym kawałku płótna. Co się okazało: pan na wyprawionej skórze byczka już o konkretnym kształcie „wycinał” wzory, następnie dzieło było malowane, a były to kukiełki do teatru cieni, do którego udałam się dnia następnego. Pani natomiast robiła słynny batik, czy robiła wzory z kropek woskiem. Wystukanie wzorów na takiej płachcie jak na załączonym zdjęciu, zabiera miesiąc.
Jedzenie na Jawie to oczywiście przede wszystkim ryż. Ale, co mnie zaskoczyło, rządzi też tofu. Tofu smażone, tofu na ostro, w kostkach w zupie, jako panierka dla kulek mięsnych. I jedzenie może być smaczne pod warunkiem, że się dobrze trafi. Bo nawet przetłumaczone na angielski nie daje gwarancji, że dostanie się to, czego się spodziewało. Nasi Gerung Telar (o ile mnie pamięć nie myli) miało być ryżem z jackfruitem (czyli smacznym słodkim owocem) i z jajkiem. Zgadzało się jajko na twardo i ryż. Jackfruit był nie wiadomo czym ohydnym, nie do przełknięcia, a bonusem mięso chyba z gołębia. Powodzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz