Motocykl, który zwykle jest wypożyczany na góry tutaj to półautomat Honda Airblade. Przyznam, że doświadczenie na moim automatycznym skuterku bardzo się przydało. Trzeba było tylko trochę poćwiczyć zmienianie biegów lewą stopą i pamiętać, żeby nie używać hamulca ręcznego, tylko ten pod prawą stopą. Trochę potrzebowałam nabrania wprawy po płaskich ulicach Ha Giang i ruszyłam z wiarą, że to tylko góry i zakręty, które już miałam przecież w okolicach Cao Bang.
Faktycznie pierwszy dzień tak było mniej więcej, albo raczej więcej niż mniej. Droga była bardzo kręta, a podjazdy mocno wymagające.
W międzyczasie, żeby nudy nie było, złapała mnie policja, bo oczywiście nie miałam prawa jazdy kat. A. W zasadzie policja dobrze wie co robi zasądzając się na pierwszym odcinku pętli, bo amatorów białasów, którzy kat. A nie mają, jest sporo. Mandat kosztował mnie 2 mln dongów, czyli jakieś 80 euro, jednak z gwarancją, że już więcej żadnego mandatu nie dostanę aż do powrotu do Ha Giang. I rzeczywiście tak było, bo przy kolejnej kontroli wystarczyło powiedzieć, że mandat w tej zawrotnej wysokości został już zapłacony. Podobno mogłam się handlować, ale wolałam mieć już święty spokój. Poza tym dostałam od policjantów na drogę siatkę bananów.
Patrząc ile gotówki panom zostawiłam bez jakiegokolwiek potwierdzenia, były to dość drogie banany.
Ale widoki, jakie później zobaczyłam były warte tych pieniędzy.
Jakie to były widoki, bez sensu się rozpisywać - lepiej to pokazują zdjęcia, które, oczywiście jak zawsze, nie są w stanie w pełni odzwierciedlić rzeczywistości.
Fakt, że nie zdążyłam przed zmrokiem do miejscowości, w której zwykle kończy się pierwsza część pętli (zostało mi jakieś 25 km), a ciemność zastała mnie w środku niczego z licznymi zakrętami i na dokładkę zaczęło potwornie lać. Więc gdy tylko zobaczyłam jakiś dom z napisem homestay, nawet się nie zastawiałam, czy się zatrzymać.
Miejsce okazało się bardzo przyjemne, dostałam pokój z własną łazienką i prysznicem z ciepłą wodą. Nie zabrakło nawet wifi. Pan gospodarz przyniósł mi nawet gorący napar z imbiru. A rano okazało się, że to jakaś mikro wioseczka gdzieś w dolinie.
Droga drugiego dnia okazała się jeszcze bardziej wymagająca, bo przez jakieś 30 km była drogą w budowie, co oznaczało duże ilości błota, błotne muldy, koleiny, żwir, kamienie i dziury. Plus przez chwilę deszcz. Dopiero po 30 km, kiedy dojechałam do jakiejś wioski i skręciłam w kierunku kolejnego punktu noclegu, tam dopiero zaczęła się cudowna, wijącą się droga, która wiodła wśród zieleni gdzieś wysoko, żeby potem zjechać po drugiej stronie góry i zdobyć kolejną i znowu zjechać. Po drodze mijałam malutkie wioseczki zamieszkałe przez dość liczne mniejszości etniczne, z których najbardziej wyróżniała się mniejszość o nazwie Hmong. Ludzie tego plemienia są niezwykle niscy, mężczyźni mieli może 1,6m wzrostu, kobiety były jeszcze niższe. I mieli niezwykle surowe wyrazy twarzy - ciężko było wywołać u nich uśmiech.
Mijałam liczne szkoły podstawowe, ale w tych najmniejszych wioseczkach mijałam dzieci, które w porze szkoły pracowały, nosiły na plecach jakieś zielska albo drewno.
Przypuszczam, że edukacja tutaj kończy się na podstawówce. Dorośli, z którymi komunikuję się przez tłumacza Google, często mają problem z przeczytaniem tekstu przetłumaczonego na ich ojczysty język i nierzadko czytają sobie go na głos.
Trzeci dzień był najgorszy, bo znów trafiłam na drogę w budowie, która też stanowiła kamienie i dziury, ale dodatkowo tym razem w bardzo krótkiej, lecz treściwej części była czarnym błotem chyba po kolana. Na domiar złego na końcu tego błotnego odcinka utknęła między kamieniami gigantyczna ciężarówka. Jedynym sposobem, żeby przedostać się na drugą stronę, było dosłownie przetarganie motocykla wąskim kamienistym przesmykiem. Miałam szczęście, że tą drogą jechały trzy pary z Niemiec i chłopaki przeciągnęli mojego rumaka. Oczywiście miejscowi nie robili z tych przeszkód tak gigantycznych problemów - z wielką gracją przejeżdżali po błocie i przesmykiem obok ciężarówki. Nieistotne, czy to byli mężczyźni, kobiety, wiek też nie miał znaczenia. Zresztą przez całą drogę, która naprawdę była wymagająca, patrzyłam z wielkim podziwem jak staruszek jechał sobie na skuterku pogadując przez telefon, matki z dwójką czy trójką dzieci śmigały na zakrętach, młode dziewczyny odświętnie ubrane też. A ja pełna skupienia jechałam góra 30 km/h. Ale przeżyłam, pętlę przejechałam, mogę być z siebie dumna. I warto było, bo to chyba jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam.
A całą tę przygodę najlepiej oddaje to nagranie Pietruchy.
On my own <<< klik link
https://youtu.be/p06gD7rPAtw?si=S_ACFEWqBdC_LT9R
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz