sobota, 6 stycznia 2024

Bali, cz. 1

To moja druga wizyta na Bali po 6 latach. Tym razem dotarłam tam nie promem z Jawy, a samolotem prosto z Dubaju. Powitanie nie było zbyt udane. Czekałam około godziny na bagaż, który został wypluty jako jeden z ostatnich z A380, czyli największego samolotu pasażerskiego, 2-poziomowego, który mieści około 500 osób (zawsze mnie zadziwia, jak coś takiego potrafi się wznieść i lecieć 12 km nad ziemią). Chciałam dostać się do hotelu autobusem, ale okazuje się, że nie jest to wcale takie proste. I to tylko dlatego, że mafia taksówkarska na lotnisku jest niezwykle skuteczna. W autobusie pan kierowca powiedział, że nie płaci się gotówką, potrzebna jest karta. Nikt nie chciał mi udzielić informacji, gdzie taką kartę kupić, wszyscy wpychali ofertę taxi. W końcu na informacji pani powiedziała, że kartę mogę kupić w markecie. W jedynym markecie na lotnisku krajowym dziewczynka nie patrząc mi w oczy powiedziała, że karty na autobus wyprzedane. Na pytanie, gdzie jeszcze mogę kupić odpowiedziała, że nie wie, może w bankomacie. 
W końcu poddałam się i po krótkim targowaniu pojechałam do hotelu taksówką. 
Na miejscu w hotelu pan stwierdził, że on nie ma mojej rezerwacji, ktoś zrobił overbooking i nie ma dla mnie miejsca. Była godzina 20:00 w miejscu bardzo turystycznym, gdzie właściwie wszystkie hotele były wypełnione po zęby. Udało mi się znaleźć szybko pokój za 40 dolarów, co jest kwotą absolutnie wysoką jak na standardy balijskie. Jednak grunt, że miałam gdzie spędzić noc i udało mi się załatwić transport o 7:00 rano następnego dnia na północ wyspy, do Lovina Beach.
Lovina jest turystyczną wioską, ale z naprawdę ograniczoną liczbą turystów. Nie ma imprez, nie ma hałasu, co jest domeną miejscowości takich jak Kuta, czy Canggu. Największą atrakcją są tutaj wycieczki na oglądanie delfinów. Zresztą delfin jest chyba symbolem tego miasta, na co wskazuje najbardziej popularne miejsce wśród miejscowych, czyli statua delfina z koroną.
Dla mnie ważniejsze jednak były wodospady, których na północy jest sporo, a najwyższy I najbardziej znany to Sekumpul, mierzący 100m.
O jednym z wodospadów, do którego trafiłam dzięki wujkowi Google, mało kto wiedział, nawet miejscowi. Zaprowadził mnie tam mieszkaniec wioski ze swoimi córkami 2 i 5 lat, wcześniej kasując oczywiście 20tys. rupii, czyli jakieś 5 zł. Dotarcie tam w sumie trudne nie było, choć ostatnie 100m było wymagające. Ewidentnie mało kto tam zaglądał. Wg pana, który niestety nie bardzo mówił po angielsku, trafiało może 10 turystów dziennie. 
Z kolei Sekumpul, to tak naprawdę trzy wodospady. Fiji, Hidden (ukryty, bo był naprawdę ukryty) i oczywiście Sekumpul. Wejście tam było dość drogie, cena taka sama, niezależnie czy idzie się samodzielnie, czy z przewodnikiem. Wzięłam przewodnika, bo był roześmianym, bardzo zabawnym 20-letnim chłopcem. Powiedział, że podjedziemy bliżej jego skuterkiem, bo pieszo to jeszcze jakieś 20 min drogi. Szczerze, w życiu tą drogą, którą jechaliśmy we dwójkę na jednym skuterze, nie pojechałabym nawet sama. Była to stroma ścieżyna, szerokości może pół metra, z ostrymi zakrętami. Nagle zza jednego z zakrętów wyjechał chłopak na skuterku, mój przewodnik stracił koncentrację i skończyło się tym, że oboje razem z naszym skuterem się wyłożyliśmy. O ile chłopcu nic się nie stało, moja noga została w obdarowana obtarciami i potwornym bólem. Po 15 minutach doszłam do siebie i poszliśmy w końcu na wodospady. A były piękne. Najbardziej nie ten najsłynniejszy, ale te dwa pozostałe. Do wodospadów trzeba było najpierw pokonać w dół milion schodów, a potem pomiędzy wodospadami przechodzić tu i ówdzie rzekę w brud, a przy okazji pokonywać śliskie kamienie. Ale było warto.
Trafiłam też do pięknej świątyni buddyjskiej - pięknej z uwagi na ciszę i spokój, jaki w niej panował. Najbardziej, co mnie tam rozbawiło to to, że właściwie jedyne osoby, które tutaj medytują, to biali.

Ostatnim miejscem, do którego wróciłam jeszcze następnego dnia, były wodospady Aling Aling. Ich największą atrakcją jest zjeżdżanie z jednego z wodospadów. Wygląda przerażająco, okazało się, że nie było, choć na wszelki wypadek zamknęłam oczy jak zjeżdżałam. Można też skoczyć do wody z 10 albo 15 metrów. Do wyboru, do koloru. Jednak skakanie dla mnie nie było tak kuszące jak ten zjazd z 12-metrowego wodospadu.
Zrobiłam to 🙂

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz