środa, 10 stycznia 2024

Bali, cz. 2

Z Lovina wcale nie tak prosto się wydostać, zwłaszcza podróżując solo. Na uliczce, na której znajdował się mój hotel (jakoś trudno mi to nazwać hotelem, ale miejsce było przepiękne) znajdowały się liczne punkty z ofertami transportu do różnych miejscowości na południu, w tym do Sanur. Problem był tylko taki, że z jedną osobą nikomu tam się nie opłacało jechać - musiało być przynajmniej dwóch pasażerów. Nie chciało mi się chodzić od punktu do punktu z tym samym pytaniem - stwierdziłam, że pojadę na własną rękę, w sensie że złapię taksówkę do terminalu autobusowego oddalonego jakieś 12 km, a tam na pewno znajdzie się bus do Denpasar (stolicy Bali). Z Denpasar kolejna taksówka i już jestem na miejscu. 
Tak to wyglądało w mojej głowie. Rzeczywistość była nieco odmienna...
Spakowana po śniadaniu zaczęłam łapać Graba (czyli azjatyckiego ubera), niestety nikt nie chciał podjąć się tego szalonego zlecenia. Poszłam na główną drogę, bo stwierdziłam, że może nie chcą brać jakiejś turystki, a na to by wskazywał punkt odbioru. Dalej moje wołanie na puszczy pozostawało bez odpowiedzi. 
W akcie rozpaczy zamówiłam już taxi skuter wiedząc już, że na takich skuterkach jak mój potrafią wieźć 4-osobowe rodziny i jeszcze jakiś bagaż. Więc moja torba na kółkach to naprawdę nic wielkiego. I wtedy nagle przede mną wyrósł pan, który zapytał, gdzie chcę jechać, bo on musi jechać na lotnisko odebrać ludzi, więc może się dogadamy. I po bardzo krótkich targach pojechałam z panem za tę samą cenę, za którą przyjechałam z Kuta do Lovina. Pan jeszcze uprzejmie zapytał, czy będę miała coś na przeciwko, jeśli pojedziemy bocznymi drogami, nie główną. A to przecież najpiękniejsze drogi. Fakt, że wąskie i wymijanie dwóch samochodów to wyczyn, ale za to jak bardzo malownicze.
I tak, gawędząc sobie z panem, którego angielski był od biedy w miarę, dojechałam pod same drzwi mojej następnej noclegowni.
O ile północ Bali to przede wszystkim góry i wodospady, o tyle południe to przede wszystkim - poza górami oczywiście - świątynie, balijska architektura i plaże. I wiadomo: mnóstwo zieleni, wszędzie, na całej wyspie.
I mimo, że po świątyniach jeździłam w niedzielę, w każdej odbywały się jakieś rytuały, to nie oznacza to, że gdybym przyjechała w dzień powszedni, tych rytuałów by nie było. Odnoszę wrażenie, że na Bali jest codziennie niedziela albo święto. 
Pierwsza świątynia była taka po prostu dla miejscowych, niedzielna msza z dziadkiem w drzwiach palącym kiepa, dziećmi na schodach przed kościołem grającymi w gry na komórkach, plotkującymi paniami i znudzonymi panami.
W drugiej za dobrowolny datek można było dostać sarong, żeby się w niego przebrać i odbyć rytuał: najpierw modlitwę, potem trzeba było wejść do rzeki po pas, przejść jakąś pętlę (nie wiem jaką), wrócić, a potem iść się obmyć. Jedyne, co mnie powstrzymało, to wejście do tej wątpliwej czystości rzeki. I czas lub raczej jego brak.
6 lat temu już wiele świątyń zwiedziłam, tak więc ograniczyłam się tylko do dwóch, bardzo schowanych, do których żeby dojść trzeba pokonać trochę schodów w dół lub w górę.
Szukając ciekawych miejsc na internetach, znalazłam też niesamowicie przyjemną wioskę, tzw. pokazową wioskę balijską, gdzie najwięcej było turystów z... Indonezji, z innych wysp. Wiadomo, Bali naprawdę wyróżnia się kulturą i architekturą od innych wysp, które są na wskroś muzułmańskie. Na mniejszych wyspach są też plemiona mające swoje specjalne rytuały (polecam książkę Anny Jaklewicz "Indonezja. Po drugiej stronie raju"), ale generalnie to kraj muzułmański. Dlatego Bali ze swoją hinduistyczną tradycją przyciąga indonezyjczyków z innych wysp. We wiosce trafiłam na wycieczkę szkolną ze wschodniej Jawy. Na Bali biali to już żadne zjawisko, choć włócząc się po wioskach na północy wprowadzałam zadziwiający entuzjazm wśród mieszkańców mijanych wiosek, którzy krzyczeli do mnie "Hello" i machali do mnie roześmiani z pozdrowieniem. Natomiast dla ludzi z Jawy, zwłaszcza z miejsc, gdzie turystyka nie gości, biały człowiek to zjawisko. Co za tym idzie, co odważniejsze dzieci z Jawy koniecznie musiały mieć ze mną zdjęcie. 
Przypominam sobie wizytę w Borobudur niedaleko Yogyakarty, gdzie celowo przyjechałam już o 7:00 rano, żeby uniknąć licznych próśb o wspólne zdjęcie. Nie udało się - nawet policjanci chcieli wspólne foto.  Więcej o tym tutaj

Parę miejsc musiałam odpuścić, bo czas, a ciemno robi się tutaj o 18:30 i dobrze jest wrócić przed zmrokiem do swojej noclegowni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz