Ostatni dzień na Bali wyszedł mocno intensywnie.
Jakimś cudem znalazłam na którymś z blogów informację o dziwnym miejscu blisko Sanur o nazwie Taman Festival Park. Brzmi ciekawie, a miejsce jeszcze ciekawsze, bo jest to całkowicie opuszczony i zapuszczony park tematyczny. Jakieś ponad 20 lat temu indonezyjski rząd wymyślił sobie, że wybuduje olbrzymi park dla turystów, przede wszystkim tych młodych backpakerów żądnych imprez, zabaw i adrenaliny.
W parku, na którego budowę wydano około 100 milionów USD, zakładano budowę największego basenu na Bali, rollercoastera, kina 3D i pokazu laserów.
Z niewiadomych powodów do otwarcia parku nie doszło. Krążą w tej kwestii trzy teorie: najbardziej prozaiczna, czyli problemy finansowe, druga, że zaczęły się nagle dyskusje na temat wykorzystania terenu i trzecia - że w piątek, 13 marca 1998 r. w park uderzył piorun i spowodował takie szkody, że nawet ubezpieczenie nie było w stanie ich pokryć.
Powyższe informacje znalazłam tutaj
Po zjadanym przez dziką roślinność parku trafiłam do parku kultury, który dla odmiany był miejscem dopieszczonym niemal w każdym calu - od zapewnienia darmowego dojazdu z parkingu do wejścia, przez obejście, restauracje, sklepy, po toalety. A chodzi o Garuda Wisnu Kencana Cultural Park (w skrócie GWK Park), poświęcony bogom Wisznu i Sziwa. Ten pierwszemu oczywiście poświęcony został gigantycznych rozmiarów monument osadzony na budynku, w którym znajduje się muzeum. Cały monument przedstawia Wisznu na mitycznym ptaku Garuda. Jest tak wielki, że jego zarys można było zobaczyć aż ze świątyni hindu w Bangli, miejscowości oddalonej od parku w linii prostej o około 50 km. A pokazali mi go chłopaki pracujący przy renowacji świątyni. Sam monument ma 75 m wysokości, a razem z całym budynkiem 121 m (30 m metrów więcej niż mierzy Statua Wolności), a jego wagę Wikipedia podaje 4000 ton.
Sam park bynajmniej nie jest miejscem kultu - nie jest wymagany odpowiedni strój, nakazujący zakryć ramiona i kolana, jak to się wymaga w świątyni hinduistycznej. Na Bali wręcz nakazuje się wejście na teren świątyni wyłącznie w sarongu. Park jest po prostu miejscem kultury, nie kultu, o czym może świadczyć choćby fakt, że w 2011 r. koncert dał tam Iron Maiden dla 7000 osób.
Wreszcie ostatnim miejscem, prawie przed samym odlotem, był Amfiteatr Tańca Kecak i widok na przepięknie położoną świątynię w Uluwatu oddalonym o 24 km od Sanur. Właściwie rzutem na taśmę kupiłam jeszcze bilet na pokaz Kecak Taniec i Ogień. Spektakl był niesamowity. Zwłaszcza przy zachodzącym słońcu, choć przypuszczam, że po zachodzie mógł być równie albo nawet bardziej spektakularny. Tańcem opowiadana jest legenda Ramy, księcia Królestwa Ayodhya i jego żony, która została porwana przez wielkiego króla innego królestwa. W spektaklu jest jeszcze jakaś śmieszna małpa albo raczej małpiszon, który dosłownie wskakiwał w publiczność i siadał wśród zachwyconych widzów.
Ciekawa rzecz, że nazwa Kecak wzięła się od powtarzanego przez tworzących krąg mężczyzn "cak, cak, cak". Mężczyźni siedzą w kole przez cały spektakl, a powtarzane "cak" w odpowiednim rytmie tworzyło właściwie oprawę muzyczną całego spektaklu. I wiadomo, był też ogień. Zainteresowanych, jak to wygląda, odsyłam tutaj.
Spektakl był cudowny i wiadomo, że nawet jeśli na YouTube nie zachęca, odbiór na żywo jest zupełnie inny.
Po kilkunastokilometrowej jeździe obwodnicą odzież i ciało są pokryte pozornie niewidoczną warstewką czarnego osadu z tych wszystkich spalin. Wiem to, bo tę warstwę po pierwsze czuje się pod palcami, po drugie, można zobaczyć po przeciągnięciu po ciele mokrą chusteczką.
I to tyle. Wróciłam z Uluwatu, wzięłam prysznic, dopakowałam torbę, a po wyjściu na ulicę od razu znalazł się chętny miły kierowca, który za naprawdę uczciwą cenę odwiózł mnie na lotnisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz