piątek, 12 stycznia 2024

Bali, cz. 4, ostatnia

 Ostatni dzień na Bali wyszedł mocno intensywnie.

Jakimś cudem znalazłam na którymś z blogów informację o dziwnym miejscu blisko Sanur o nazwie Taman Festival Park. Brzmi ciekawie, a miejsce jeszcze ciekawsze, bo jest to całkowicie opuszczony i zapuszczony park tematyczny. Jakieś ponad 20 lat temu indonezyjski rząd wymyślił sobie, że wybuduje olbrzymi park dla turystów, przede wszystkim tych młodych backpakerów żądnych imprez, zabaw i adrenaliny.

W parku, na którego budowę wydano około 100 milionów USD, zakładano budowę największego basenu na Bali, rollercoastera, kina 3D i pokazu laserów.
Z niewiadomych powodów do otwarcia parku nie doszło. Krążą w tej kwestii trzy teorie: najbardziej prozaiczna, czyli problemy finansowe, druga, że zaczęły się nagle dyskusje na temat wykorzystania terenu i trzecia - że w piątek, 13 marca 1998 r. w park uderzył piorun i spowodował takie szkody, że nawet ubezpieczenie nie było w stanie ich pokryć.
Powyższe informacje znalazłam tutaj

























Po zjadanym przez dziką roślinność parku trafiłam do parku kultury, który dla odmiany był miejscem dopieszczonym niemal w każdym calu - od zapewnienia darmowego dojazdu z parkingu do wejścia, przez obejście, restauracje, sklepy, po toalety. A chodzi o Garuda Wisnu Kencana Cultural Park (w skrócie GWK Park), poświęcony bogom Wisznu i Sziwa. Ten pierwszemu oczywiście poświęcony został gigantycznych rozmiarów monument osadzony na budynku, w którym znajduje się muzeum. Cały monument przedstawia Wisznu na mitycznym ptaku Garuda. Jest tak wielki, że jego zarys można było zobaczyć aż ze świątyni hindu w Bangli, miejscowości oddalonej od parku w linii prostej o około 50 km. A pokazali mi go chłopaki pracujący przy renowacji świątyni. Sam monument ma 75 m wysokości, a razem z całym budynkiem 121 m (30 m metrów więcej niż mierzy Statua Wolności), a jego wagę Wikipedia podaje 4000 ton.
Sam park bynajmniej nie jest miejscem kultu - nie jest wymagany odpowiedni strój, nakazujący zakryć ramiona i kolana, jak to się wymaga w świątyni hinduistycznej. Na Bali wręcz nakazuje się wejście na teren świątyni wyłącznie w sarongu. Park jest po prostu miejscem kultury, nie kultu, o czym może świadczyć choćby fakt, że w 2011 r. koncert dał tam Iron Maiden dla 7000 osób.










Wreszcie ostatnim miejscem, prawie przed samym odlotem, był Amfiteatr Tańca Kecak i widok na przepięknie położoną świątynię w Uluwatu oddalonym o 24 km od Sanur. Właściwie rzutem na taśmę kupiłam jeszcze bilet na pokaz Kecak Taniec i Ogień. Spektakl był niesamowity. Zwłaszcza przy zachodzącym słońcu, choć przypuszczam, że po zachodzie mógł być równie albo nawet bardziej spektakularny. Tańcem opowiadana jest legenda Ramy, księcia Królestwa Ayodhya i jego żony, która została porwana przez wielkiego króla innego królestwa. W spektaklu jest jeszcze jakaś śmieszna małpa albo raczej małpiszon, który dosłownie wskakiwał w publiczność i siadał wśród zachwyconych widzów.
Ciekawa rzecz, że nazwa Kecak wzięła się od powtarzanego przez tworzących krąg mężczyzn "cak, cak, cak". Mężczyźni siedzą w kole przez cały spektakl, a powtarzane "cak" w odpowiednim rytmie tworzyło właściwie oprawę muzyczną całego spektaklu. I wiadomo, był też ogień. Zainteresowanych, jak to wygląda, odsyłam tutaj.
Spektakl był cudowny i wiadomo, że nawet jeśli na YouTube nie zachęca, odbiór na żywo jest zupełnie inny.








Z całego tego dnia najgorszy był powrót. Jazda po zmroku dwupasmówką wśród oszalałych skuterów wyczerpuje. Chociaż jedno, co muszę przyznać to to, że mimo wolnej amerykanki, którą opisałam w poprzednim poście, wszystkie pojazdy poruszają się relatywnie wolno, to jest 70 km/h na obwodnicy jest już prędkością zawrotną. Na światłach też jakoś specjalnie nie ruszają z kopyta - jakby to, że włączyło się zielone, docierało do wszystkich kierowców z lekkim opóźnieniem. Jest też jeszcze jedna rzecz, którą Indonezyjczycy w sposób zadziwiający przestrzegają - biała linia wymalowana przed swiatłami, której nikt nawet na milimetr nie przekroczy. Skutery stoją w róniutkim rządku zachowując jakiś 20-centymetrowy dystans od linii, jakby była podłączona do prądu.
Po kilkunastokilometrowej jeździe obwodnicą odzież i ciało są pokryte pozornie niewidoczną warstewką czarnego osadu z tych wszystkich spalin. Wiem to, bo tę warstwę po pierwsze czuje się pod palcami, po drugie, można zobaczyć po przeciągnięciu po ciele mokrą chusteczką.
I to tyle. Wróciłam z Uluwatu, wzięłam prysznic, dopakowałam torbę, a po wyjściu na ulicę od razu znalazł się chętny miły kierowca, który za naprawdę uczciwą cenę odwiózł mnie na lotnisko.

środa, 10 stycznia 2024

Bali, cz. 3

Będąc drugi raz na Bali, moim najważniejszym celem, do którego chciałam dotrzeć, była Nusa Penida. Mała wyspa, tzn jeszcze mniejsza niż Bali, z bajecznie położonymi plażami i punktem, który koniecznie chciałam zobaczyć na własne oczy. A miejscem tym był widok na klif - nie klif przypominający (przynajmniej mi) wieloryba I znajdująca się przy nim plaża.
Na Nusa Penida w sumie nietrudno się dostać, tylko żeby skorzystać z uroków tej wyspy trzeba albo popłynąć tam pierwszym promem o 7:00 rano, albo pojechać tam na jedną lub dwie noce.
Promy, których płynie tam od metra co 15 min, to tak naprawdę szybkie łodzie, pokonujące odcinek z portu w Sanur do Nusa Penida w jakieś 40 min.
Na miejscu trzeba uiścić opłatę wjazdową 25 tys rupii (jakieś 5-6 zł), przebić się przez atakujących z każdej strony miejscowych z ofertami taxi i moto (czyli wypożyczenie skutera), wypożyczyć skuter na własnych warunkach, przez siebie wybranym miejscu i wyspa stoi otworem.
Przejechałam tę wyspę na wskroś i jedno, co mogę powiedzieć, że o ile Bali jest bardzo wymagające z drogami w górę, w dół, z zakrętami, to Nusa Penida już z tym przesadza. Drogi są bardzo wąskie, bardzo dziurawe, a poziom ich nachylenia sięga kilkunastu procent. Zjazd do Diamond Beach był jakimś koszmarem, a serio, zjazd jest dużo bardziej wymagający, gdy trzeba z całych sił ściskać hamulce niż wjazd pod górę, kiedy dodaje się tylko gazu. Na dokładkę wymijanie z dużymi samochodami na tych zakrętach, a co gorsze, pod górę w lewo, gdy nie ma się pojęcia, czy za zakrętem nie ma samochodu, który ten zakręt właśnie ścina. Przed każdym zakrętem trąbiłam, żeby dać znać ewentualnym kierowcom zza winkla, że jestem i jadę. Tym sposobem mój kciuk niemal nie schodził z guzika klaksonu.

Zmordowała mnie ta wyspa niemiłosiernie. Wreszcie na samym końcu trafiłam w TO miejsce, to jest do Kelingking Beach, zwaną T-Rex, bo mi przypomina wieloryba, innym dinozaura. Widok był naprawdę spektakularny, choć przypuszczam, że zrobiłby jeszcze większe wrażenie, gdybym nie była tak zmęczona i nie padał deszcz.

Na szczęście deszcz zaczął padać dopiero na koniec mojej wycieczki i przez cały dzień miałam piękne słońce. I w sumie byłam nawet przygotowana na kąpiel w morzu, ale plaże choć cudne, miały jedną podstawową wadę - nie było na nich grama cienia. A mi pot lał się nawet z powiek. Piękne plaże służyły zatem tylko jako obiekt zdjęć.
Umęczona tą całodzienną jazdą tymi upierdliwymi drogami naprawdę z radością wsiadłam na powrotny prom.
Generalnie prowadzenie jakiegokolwiek pojazdu w Indonezji jest jak medytacja - musisz być cały czas tu i teraz. Po pierwsze, ruch lewostronny. Skutery potrafią jechać z boku pod prąd, bo przecież zaraz będą skręcać w prawo. Na obwodnicy nie ma miękkiej gry - mijają cię z prawej, z lewej, samochody potrafią wyprzedzać w odległości 20 cm, przy tym trzeba się domyślać, czy kierunkowskaz skutera rzeczywiście wskazuje zamiar kierowcy, czy też po prostu kierowca zapomniał go wyłączyć. Trzeba też oczywiście domyślać się manewrów pojazdów, bo podobnie jak w Polsce kierowcy często zapominają o użyciu kierunkowskazów.
W Sanur na ulicy, na której wydzielony jest nawet pas dla rowerów, pas ten właściwie ma takie przeznaczenie tylko z założenia. W rzeczywistości jeżdżą nimi i skutery, i samochody, bo ich pas jest w połowie zajęty pojazdami jadącymi w przeciwym kierunku, które na siłę wyprzedzają jeszcze inne pojazdy.
Jadąc z Lovina do Sanur, rozmawiając z panem kierowcą, próbowałam się dowiedzieć, czy jest jakiś język klaksonowy, np. jeden dźwięk, jadę ja, dwa dźwięki, możesz jechać. Nic bardziej mylnego, bo odpowiedź na te nurtujące mnie pytania brzmiała: to zależy. Czasem oznacza to podziękowanie, czasem ostrzeżenie, innym razem pozdrowienie. Tym samym i tu trzeba ufać intuicji.
 Najkrócej rzecz ujmując, wolna amerykanka, w której tylko pełne skupienie i spokój uratują, czyli stan zen, medytacja.

Bali, cz. 2

Z Lovina wcale nie tak prosto się wydostać, zwłaszcza podróżując solo. Na uliczce, na której znajdował się mój hotel (jakoś trudno mi to nazwać hotelem, ale miejsce było przepiękne) znajdowały się liczne punkty z ofertami transportu do różnych miejscowości na południu, w tym do Sanur. Problem był tylko taki, że z jedną osobą nikomu tam się nie opłacało jechać - musiało być przynajmniej dwóch pasażerów. Nie chciało mi się chodzić od punktu do punktu z tym samym pytaniem - stwierdziłam, że pojadę na własną rękę, w sensie że złapię taksówkę do terminalu autobusowego oddalonego jakieś 12 km, a tam na pewno znajdzie się bus do Denpasar (stolicy Bali). Z Denpasar kolejna taksówka i już jestem na miejscu. 
Tak to wyglądało w mojej głowie. Rzeczywistość była nieco odmienna...
Spakowana po śniadaniu zaczęłam łapać Graba (czyli azjatyckiego ubera), niestety nikt nie chciał podjąć się tego szalonego zlecenia. Poszłam na główną drogę, bo stwierdziłam, że może nie chcą brać jakiejś turystki, a na to by wskazywał punkt odbioru. Dalej moje wołanie na puszczy pozostawało bez odpowiedzi. 
W akcie rozpaczy zamówiłam już taxi skuter wiedząc już, że na takich skuterkach jak mój potrafią wieźć 4-osobowe rodziny i jeszcze jakiś bagaż. Więc moja torba na kółkach to naprawdę nic wielkiego. I wtedy nagle przede mną wyrósł pan, który zapytał, gdzie chcę jechać, bo on musi jechać na lotnisko odebrać ludzi, więc może się dogadamy. I po bardzo krótkich targach pojechałam z panem za tę samą cenę, za którą przyjechałam z Kuta do Lovina. Pan jeszcze uprzejmie zapytał, czy będę miała coś na przeciwko, jeśli pojedziemy bocznymi drogami, nie główną. A to przecież najpiękniejsze drogi. Fakt, że wąskie i wymijanie dwóch samochodów to wyczyn, ale za to jak bardzo malownicze.
I tak, gawędząc sobie z panem, którego angielski był od biedy w miarę, dojechałam pod same drzwi mojej następnej noclegowni.
O ile północ Bali to przede wszystkim góry i wodospady, o tyle południe to przede wszystkim - poza górami oczywiście - świątynie, balijska architektura i plaże. I wiadomo: mnóstwo zieleni, wszędzie, na całej wyspie.
I mimo, że po świątyniach jeździłam w niedzielę, w każdej odbywały się jakieś rytuały, to nie oznacza to, że gdybym przyjechała w dzień powszedni, tych rytuałów by nie było. Odnoszę wrażenie, że na Bali jest codziennie niedziela albo święto. 
Pierwsza świątynia była taka po prostu dla miejscowych, niedzielna msza z dziadkiem w drzwiach palącym kiepa, dziećmi na schodach przed kościołem grającymi w gry na komórkach, plotkującymi paniami i znudzonymi panami.
W drugiej za dobrowolny datek można było dostać sarong, żeby się w niego przebrać i odbyć rytuał: najpierw modlitwę, potem trzeba było wejść do rzeki po pas, przejść jakąś pętlę (nie wiem jaką), wrócić, a potem iść się obmyć. Jedyne, co mnie powstrzymało, to wejście do tej wątpliwej czystości rzeki. I czas lub raczej jego brak.
6 lat temu już wiele świątyń zwiedziłam, tak więc ograniczyłam się tylko do dwóch, bardzo schowanych, do których żeby dojść trzeba pokonać trochę schodów w dół lub w górę.
Szukając ciekawych miejsc na internetach, znalazłam też niesamowicie przyjemną wioskę, tzw. pokazową wioskę balijską, gdzie najwięcej było turystów z... Indonezji, z innych wysp. Wiadomo, Bali naprawdę wyróżnia się kulturą i architekturą od innych wysp, które są na wskroś muzułmańskie. Na mniejszych wyspach są też plemiona mające swoje specjalne rytuały (polecam książkę Anny Jaklewicz "Indonezja. Po drugiej stronie raju"), ale generalnie to kraj muzułmański. Dlatego Bali ze swoją hinduistyczną tradycją przyciąga indonezyjczyków z innych wysp. We wiosce trafiłam na wycieczkę szkolną ze wschodniej Jawy. Na Bali biali to już żadne zjawisko, choć włócząc się po wioskach na północy wprowadzałam zadziwiający entuzjazm wśród mieszkańców mijanych wiosek, którzy krzyczeli do mnie "Hello" i machali do mnie roześmiani z pozdrowieniem. Natomiast dla ludzi z Jawy, zwłaszcza z miejsc, gdzie turystyka nie gości, biały człowiek to zjawisko. Co za tym idzie, co odważniejsze dzieci z Jawy koniecznie musiały mieć ze mną zdjęcie. 
Przypominam sobie wizytę w Borobudur niedaleko Yogyakarty, gdzie celowo przyjechałam już o 7:00 rano, żeby uniknąć licznych próśb o wspólne zdjęcie. Nie udało się - nawet policjanci chcieli wspólne foto.  Więcej o tym tutaj

Parę miejsc musiałam odpuścić, bo czas, a ciemno robi się tutaj o 18:30 i dobrze jest wrócić przed zmrokiem do swojej noclegowni.