Kostaryka, jeśli chodzi o ceny przejazdów autobusem, jest dość zróżnicowana. Mało mogę powiedzieć, bo niewiele po niej jeździłam - zaledwie 3 odcinki - ale zauważyliśmy, że od strony karaibskiej jakoś drożej. Za przejazd z Sixaola (granica z Panamą) do Puerto Viejo (około 40 km, 1,5 godziny) zapłaciliśmy ponad 3$, za trasę Puerto Viejo-San Jose (216 km, 5 godzin) 11,50$, a z San Jose do La Fortuna (192 km, 4 godziny), już tylko 5$.
La Fortuna to kolejne miejsce na szlaku turystycznym biegnącym przez Kostarykę. A to dlatego, że leży u podnóża wulkanu Arenal (1670 m.n.p.m.). Jest to najmłodszy wulkan w Kostaryce i - co ważne - jest czynny. Wprawdzie jego ostatnią erupcję odnotowano w 2000 r., niemniej cały czas dymi i "wypluwa" lawę. Największą atrakcją jest obserwowanie stożka wieczorem, gdy widać jak lawa "płonie" czerwonym światłem.
Tak to wygląda w teorii.
Gdy przyjechaliśmy do La Fartuna, góry, a zwłaszcza wulkan, były zaciągnięte ciężkimi chmurami, a z nieba siąpiła mżawka, która po kilku godzinach zamieniła się w ścianę deszczu. I tak sobie pada już drugi dzień. Podobno dzień przed naszym przyjazdem było słonecznie...
To tyle na temat wulkanu Arenal ;) Siłą rzeczy zdjęć brak.
A powinno to wyglądać mniej więcej tak (zapożyczone z internetu):
Są za to zdjęcia zrobione w drodze do La Fortuna, które odzwierciedlają nasze opadające nadzieje na dobre widoki...
Lokum w La Fortuna znaleźliśmy błyskawicznie, bo już przy autobusie stał chyba jakiś miejscowy koordynator, który nas zaprowadził do hostelu, gdzie przyzwoite pokoje były po 20$. To znaczy dla Darka 20$, dla mnie za darmo - taki drobny żarcik pana ;) Zaproponowano nam też tour za 45$ (później pan zszedł po cichu dla nas na 40$) - 6 godzin, w tym zwiedzanie Parku Narodowego Arenal, oglądanie miejscowych zwierzątek, patrzenie na wulkan, kąpiel w rzece przy wodospadzie, potem w wodach termalnych z możliwością obłożenia sobie twarzy błotem (cudownie...) i znów patrzenie na wulkan, tylko że po zmroku.
Patrząc na pogodę, która nie uległa zmianie, dobrze, że na ten tour nie daliśmy się namówić, bo może i zobaczylibyśmy zwierzątka i obsmarowalibyśmy się błotem, tylko co z tym wulkanem, dla którego przyjechaliśmy? Pomijam kwestię kąpieli w rzece.
Jako, że w najbliższych jadłodajniach dość drogo (bo dla turystów), a za bardzo padało, żeby szukać jakichś mniejszych i tańszych knajpek dla miejscowych, w pobliskim sklepie zaopatrzyliśmy się w zupki chińskie, chipsy, orzeszki, piwo i spędziliśmy resztę dnia na jedzeniu, spaniu, oglądaniu "Simpsonów" i znowu spaniu - dokładnie w tej kolejności.
Ceny skierowane do podróżnych (hotele, hostele, atrakcje turystyczne) wszędzie tutaj niezmiennie są w dolarach, kantor raczej ciężko znaleźć. Na szczęście cały czas nie ma problemu z płatnością, ale lepiej mieć ze sobą drobne dolary, bo reszta wydawana jest w colonach, a co z nimi potem zrobić, jeśli zostanie ich dużo w portfelu, a tu czas wracać do innej strefy walutowej...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz