Dunedin to chyba najładniejsze miasto jakie widziałam w Nowej Zelandii. Nie Auckland, nie stolica - Wellington, a tym bardziej Christchurch, które raczej pretenduje do tytułu najbrzydszego.
W przewodniku Lonely Planet Dunedin opisane jest jako miasto zróżnicowane architektoniczne. I to prawda - każdy budynek z innej parafii, ale to tylko dodawało uroku.
Akurat była sobota, popołudnie i jakiś wyjątkowy dzień w mieście, bo główną ulicą odbywał się przemarsz podobno reprezentacji szkół, choć po wyglądzie co niektórych osób w tych pochodach wydawało się, że albo nauczyciele, albo coś długo nie mogli skończyć tej szkoły. Niezależnie od tego widowisko było genialne. Poubierani w kilty, każda szkoła w inną kratę, grali na kobzach szkocką muzykę.
W Dunedin jest jeszcze coś, o czym warto wiedzieć - jest tam najbardziej stroma ulica na świecie, Baldwin Street. Nachylenie 37%. Wjechaliśmy. Busem na 12 osób. Nie jestem pewna, czy drugi bieg został wrzucony, ale wjechaliśmy ;) Zdjęcia nachylenia nie oddają, dopiero spacer pod górę...
W drodze z Dunedin do Oamaru jest takie miejsce zwane Moeraki, a tam wzdłuż plaży kamienie-kule. Dzięki nim, przypuszczam, zagląda w to miejsce każdy turysta. Choć nie powiem, robią wrażenie.
I wreszcie Oamaru. Cóż mogę napisać... Najsmutniejsze miasto na świecie... Tak je oceniliśmy.
Był sobotni letni wieczór - wydawałoby się, że ta właśnie pora ożywia najbardziej uśpione miejsca. Nic z tego. Był jakiś pub, jakaś restauracja, a tam żywego ducha, poza obsługą.
Na ulicach pusto i lekko przerażająco.
Większą ilość ludzi można było spotkać dopiero na pokazie (o ile można to nazwać pokazem) powracających na noc do swoich domków pingwinów. Na dokładkę przeważnie byli to Chińczycy. To znaczy nie pingwiny - ludzie, których spotkaliśmy w Oamaru.
A pokaz-niepokaz był niesamowitym spektaklem odbywającym się na plaży. Widownie zbudowane były na skałach i otoczone barierkami w taki sposób, aby nie przeszkadzało to życiu natury na plaży - grzejącym się na skałach lwom morskim i dziesiątkom pingwinów, które całymi koloniami wracały na noc do zbudowanych specjalnie gniazd. Pingwiny niebieskie, najmniejsze spośród pingwinów, bo mają zaledwie 40 cm i ważą niewiele ponad 1kg, były zaczipowane, tak więc pracownicy tego małego rezerwatu dokładnie wiedzieli, jak daleko pingwinki są i kiedy się pojawią. Żeby mogły czuć się komfortowo, obowiązuje zakaz głośnych rozmów, zbliżania się do barierek oraz bezwzględny zakaz używania telefonów komórkowych i aparatów fotograficznych. Przekonałam się o tym osobiście, kiedy właśnie w trakcie obserwacji przyszedł sms, który próbowałam odczytać. Pozostawało chłonąć ten niesamowity spektakl natury. Brzmi tandetnie, górnolotnie, ale obserwowanie całych kolonii pingwinów wyrzucanych przez fale na brzeg, omijających szerokim łukiem lwy morskie, robiło niesamowite wrażenie. Film przyrodniczy na żywo. Nagle jakaś foka się poruszyła i pingwinki czmychały każdy w inną stronę. Wdrapywały się takie maleńkie po skałach do swoich gniazd. Widowisko wciągające do późnego wieczora.
Z uwagi na nudę wiejącą z każdego zakamarka Oamaru i absolutny zakaz używania aparatów fotograficznych na obserwacji pingwinów, zdjeć brak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz