Przedostatnim przystankiem podróży przez Nową Zelandię był Park Narodowy Mt Cook. Jak sama nazwa wskazuje, z Górą Cooka w roli głównej. Mt Cook to właściwe lśniący w słońcu lodowiec, niezwykle fotogeniczny ze szlaku, którym przyszło nam robić spacer.
Najbardziej niezwykła była woda w rzecze przecinającej ten szlak - była szara i to dosłownie. Na zdjęciach, gdyby zrobić je w odpowiedni sposób, trudno byłoby odróżnić, co jest wodą, a co polodowcowym gruntem. Generalnie w tym rejonie mało jest zieleni. Dominuje żółty kolor wysuszonych słońcem traw, szarość rzeki i otaczających wody kamieni i biel górujących nad wszystkim lodowców. To takie miejsce, o którym ciężko jest pisać - trzeba zobaczyć.
W drodze do Christchurch zajechaliśmy jeszcze w jedno miejsce, które znane jest przede wszystkim przez fanów trylogii Tolkiena - Edoras. Mapa google pokazała, że trzeba jechać i jechać, aż skończy się droga. W rzeczywistości tak właśnie było, przy czym ostatnie 20 km było drogą szutrową, po której 50km/h odczuwało się jako prędkość zawrotną.
Dotarliśmy do końca drogi, dalej trzeba było pofatygować się na nogach. Wiem, że się powtórzę, ale miejsce zupełnie na końcu niczego i nie mam pojęcia, jak twórcy filmu je odkryli. Chyba tylko z helikoptera.
Filmowego zamku nie było, został tylko koń ;)
Jeszcze dalej po drodze, z racji, że przejeżdżaliśmy przez region winiarski Canterbury, należało zatrzymać się w jakiejś winnicy na degustację, a przy okazji nabyć butelkę wina na pamiątkę.
Generalnie wychodzi na to, że podróż przez Nową Zelandię winem stała. Cóż mogę powiedzieć - tak właśnie mniej więcej było ;) Wino dobre, nowozelandzkie i australijskie, w dobrej cenie, w każdym razie w lepszej niż w Polsce - grzech nie korzystać ;)
I w końcu Christchurch, z którego był już lot do Auckland i potem już w kierunku Europy.
Pisałam już - najbrzydsze miasto w Nowej Zelandii. W sumie mało dużych miast w tym kraju...
Christchurch może było ładnym miastem kiedyś, ale zniszczyły go w ostatnich latach silne trzęsienia ziemi.
Chyba jedną z największych strat tego miasta, jeśli chodzi o budynki, to XIX-wieczna katedra. Jeszcze można od biedy dojrzeć jej świetność po resztkach murów podpieranych drewnianymi rusztowaniami. Miejscowi budowniczy czy tam konserwatorzy zabytków (nawet nie wiem, czy tacy w Nowej Zelandii istnieją z uwagi na raczej znikomą ilość zabytków) załamują ręce i nie bardzo wiedzą, jak zabrać się za rekonstrukcję katedry - czego by nie ruszyli, wszystko sypie. Miałam wrażenie, że ten budynek trzyma si∂ dosłownie na przysięgę. Jest obawa, że gdyby tylko odsunąć rusztowania, wszystko w momencie runie.
Ze zniszczonymi budynkami, na ulicy, która być może była swego czasu ulicą handlową, miejscowi poradzili sobie w ten sposób, że w ich miejsce postawili kontenery w w dość fantazyjny sposób - przestały być zwykłymi kontenerami, ale industrialnymi budowlami, w których umieszczono sklepy, knajpki, restauracje.
Przerażające było to, co chyba jest charakterystyczne na całej Wyspie Południowej - miasto robiło wrażenie wymarłego. I to nie o godzinie 21, 22, ale o 18 w dzień powszedni.
Jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że sklepy są pozamykane o godzinie 18 - w końcu każdy chce mieć jeszcze coś z dnia. Ale w parku przypominającym trochę Anglię, poza kiczowatą fontanną, nie spacerowali miejscowi, nawet jacyś staruszkowie wyprowadzające swoje pieski, w knajpach, restauracjach nie przesiadywali młodzi ani rodziny spożywające obiad po pracy, choć podobno to zamożny kraj. To miasto nie żyło. Może było w nim więcej życia niż w Oamaru, ale naprawdę niewiele.
To było ostatnie miejsce w Nowej Zelandii, które zobaczyłam. Stamtąd polecieliśmy do Auckland, z którego mieliśmy już lot do Dubaju i potem do Warszawy.
Co ciekawe, mieliśmy międzylądowanie na tzw. Tankowanie w Brisbane w Australii. Jeszcze byłam w stanie zrozumieć, że wyprosili 500 osób z samolotu (lecieliśmy Airbusem A380, czyli tym największym możliwym pasażerskim) - przepisy nie pozwalają na przebywanie pasażerów na pokładzie podczas tankowania, poza tym musieli samolot przygotować na długi lot - posprzątać, dać poduszki, kocyki i zestawy do spania dla pasażerów. Kompletnie natomiast niezrozumiałe było dla mnie to, że po dokładnej odprawie w Auckland ponownie zrobili dla całego samolotu odprawę osobistą - taka rozrywka na czas tankowania ;)
A potem już jedyne 14,5h lotu do Dubaju i tylko 6h do Warszawy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz