czwartek, 18 sierpnia 2016

Queenstown, Fiordland i Milford Sound

Droga do Queenstown ciągnęła się głównie wśród wzgórz, pomiędzy jeziorami Wanaka i Hawea. Widoki nadal zachwycały, bo cały czas ulegały zmianie. Nie było już oceanu i skał, nie było ośnieżonych szczytów, były wzgórza koloru brązowo żółtego, albo tonące w zieleni i otoczone nisko przechodzącymi chmurami. 











Po drodze zajechaliśmy do malutkiej, urokliwej miejscowości Arrowtown. Kiedyś miejscowość górnicza, gdzie do pracy wydobywczej ściągnięto Chińczyków. Teraz znajduje się tam małe, ciekawe muzeum, malownicza stara poczta i właściwie jedna ulica, która trochę mi się kojarzyła z dzikim zachodem. Może wizyta w tym miejscu byłaby bardziej przyjemna gdyby nie deszcz.






Kiedy dotarliśmy do Queenstown, nadal padało. Pospacerowałam po mieście, kiedy już konkretnie lało, więc do hotelu przylazłam przemoczona totalnie do suchej nitki. Na szczęście rano okazało się, że jest piękna słoneczna pogoda. I całe szczęście, bo w planie był spacer na wzgórze, na które alternatywnie można było dostać się kolejką. 
Spacer na górę był naprawdę przyjemny. Widok z góry na miasto wart wejścia. Z powrotem już się nie wygłupiałam i zjechałam kolejką. 








Po południu był plan, że jedziemy na przejażdżkę szybkimi łodziami. Dojazd do miejsca, skąd mieliśmy odpłynąć, już sam w sobie dostarczał niezłej adrenaliny - prowadził drogą, która jest podobno jedną z najniebezpieczniejszych na świecie. Jechałam już drogą śmierci  Boliwii i mam porównanie - potwierdzam,ta w Nowej Zelandii jest jedną z najniebezpieczniejszych...
Ale dojechaliśmy cali. Problem był taki, że jak zaczęło już w drodze lać, nie zamierzało przestać i nie było widać nawet przebłysku przejaśnienia na niebie. Staliśmy więc i myśleliśmy, co robić. Lało ostro. Kierowca naszego busa patrząc na tę ścianę deszczu stwierdził, że w sumie w tym roku lato wyjątkowo suche. Muszę dodać - to nie był żart! Ostatecznie przegłosowaliśmy, że jednak w takim deszczu to żadna zabawa ani przyjemność. 
I taka to wizyta w Queenstown.










Droga do Fiordlandu kojarzy mi się głównie z deszczem. Może były widoki - pewnie sobie przypomnę, jak zajrzę w zdjęcia ;)
Dla uściślenia: Fiordland to park narodowy, cudna kraina soczystej zieleni, gór i spływających z nich wodospadów. Milford Sound to zatoka otoczona górami i niezliczonymi wodospadami. I to był nasz cel. Tyle, że pogoda nie sprzyjała, a konkretnie lało...
Chmury nisko wisiały, czasami widoczność nie była najlepsza. I choć niektórzy byli rozczarowani i obrażeni na tę pogodę, ja miałam wrażenie, że ta szarość wokół potęgowała mistycyzm miejsca. Nie było ślicznie i cukierkowo, z widoczkami prosto z pocztówki. Było ponuro, mrocznie i niesamowicie. 
Nocleg mieliśmy w Te Anau, a właściwe chyba jakieś 20 km od tej miejscowości, z internetem w cenie, która przebiła wszystko - 10 ichniejszych dolarów za godzinę. Pokoje wilgotne i zimne - bo lało... Musieliśmy sobie załatwić grzejniki, bo inaczej moglibyśmy nie wyrobić z zimna i wilgoci, przez którą było jeszcze zimniej.  Pan na recepcji, na pytanie, jakie są prognozy na następny dzień (dzień naszego rejsu po Milford Sound) powiedział, że wodospady będą wspaniałe, ale pogoda jak shit ;)
Tak też było... Większość osób będących na statku siedziała pod pokładem i popijała darmową gorącą herbatę. Były momenty, że warto było wyjść na zewnątrz, na przykład żeby dać się zlać przez wodospad, pod który podpłynęliśmy ;)
Ale i tak zdania nie zmieniam - było cudnie.

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz