Park Narodowy Tayrona leży na wybrzeżu, ale i tak, zanim dotrze się na plażę Cabo San Juan, która jest najbardziej oblegana, trzeba przejść jakieś 2 godziny wspinając się w górę i w dół. Ten dwugodzinny spacer, jeśli wybierze się wejście główne Zaino, trzeba zrobić w towarzystwie całej procesji ludzi pędzących na plażę. I chociaż w oczekiwaniu w kolejce do kas pani tłucze wszystkim do głowy zasady parku, dotyczące m.in. nieśmiecenia, po drodze po 8 rano można już dostrzec świeżo zatknięte między gałęziami puszki po piwie. Oczywiście są też plastikowe butelki. Park jest piękny, tylko ci ludzie... Mogłam wybrać mniej uczęszczane wejście, Calabazo, ale obawiałam się, że 4 godziny, bo tyle trwa stamtąd spacer do tej samej plaży, może być nie do przetrwania w tym upale. Tym bardziej, że ten szlak podobno jest bardziej wymagający. Ale może, jak tam kiedyś wrócę, a myślę, że wrócę, zrobię tę trasę.
Przy plaży Cabo San Juan, jest cała infrastruktura: restauracja, toalety, hamaki i całe szeregi namiotów igloo, które razem z hamakami są wynajmowane na noclegi. Tak, hamaki są tutaj traktowane trochę jak łóżka w dormitorium. Wielu właśnie ludzi, zostawiając duży bagaż przy wejściu do parku, z małymi plecakami kieruje się na plażę, żeby tam spędzić noc. Rozmawiając z parą Francuzów odniosłam wrażenie, że to wręcz punt honoru każdego podróżnika odwiedzającego Tayrona. No cóż, ja ten honor sobie odpuściłam.
W drodze do plaż można spotkać Indian Kogi, którzy zamieszkują tamte tereny. W sumie można ich spotkać wszędzie, nawet w autobusie, bo przecież też jeżdżą do Santa Marta na zakupy w tym swoich białych ubraniach, z przewieszonymi przez ramię dzierganymi torbami. Ale w anturażu Parku Tayrona robią zdecydowanie większe wrażenie, zwłaszcza, gdy siedzą w większym skupisku, rodzinami i zapraszają do kupna kokosa, żeby ugasić pragnienie w tym upale.
A potem był już tylko odpoczynek w Palomino, w małej wiosce, której ani jedna droga nie jest skażona asfaltem, a dziury są niemiłosierne dla podwozia, zdominowanej przez hotele, hoteliki, hosteliki. Największy ruch jest na drodze głównej, która jest główna chyba tylko dlatego, że przebiega przez środek wioski, skupia się wokół nie najwięcej hotelików i knajpek i jest jedyną drogą, która prowadzi prosto na plażę. I wydaje mi się, że cywilizacji w postaci asfaltu do tej pory nie dopuścili, bo dziury są doskonałym spowalniaczem.
W Palomino poznałam inne oblicze Morza Karaibskiego, które dotychczas postrzegałam jako ładniutkie, niebieściutkie, z subtelnymi falami. Tutaj morze szalało nawet w pogodny dzień, a fale uderzające o powierzchnię wody tworzyły pianę jakby w morze wpakowano tonę proszku do prania. Cudownie było walczyć z ich siłą i jej się opierać.
Na plaży, w cieniu palm można spędzić cały dzień bez obaw przed śmiercią głodową czy z pragnienia. Nieustannie wzdłuż plaży krążą sprzedawcy wszelkiego picia (głównie wody, coli i piwa) i jedzenia. Czasem się ktoś dosiądzie i pogada. Ze mną zagadał się jeden ze sprzedawców piwa, który swego czasu zajmował się fotografią, tyle że w Kolumbii był imigrantem z Wenezueli. Tuż obok rozsiadła się grupka przyjaciół, która popijała piwko i miała ze sobą dobrą zabawę, do której chłopaki próbowali mnie też wciągnąć.
Na końcu plaży jest knajpka przy samym morzu, z tarasem, z którego przy bezchmurnej pogodzie można podziwiać w 30-stopniowym upale, w klapeczkach i stroju kąpielowym, zaśnieżone szczyty gór Sierra Nevada de Santa Marta.
A wieczorem można zafundować sobie za niewielkie pieniądze ucztę. Na tzw. głównej ulicy można zjeść zarówno pizzę, spaghetti czy nawet shaormę, ale najlepsze jest ceviche z krewetek albo klasyczne z rybki. Ceviche znam tylko z Peru, ale tutaj też było doskonałe. Muzyka wszelkiego sortu - od latynoskiej po dyskotekową młockę - rozbrzmiewa zewsząd, a ci, którzy ją puszczają, nie szczędzą decybeli.
Generalnie wioska, choć niektóre hoteliki są naprawdę dość luksusowe, ma jednak lekko hippisowskie zabarwienie. I choć na początku nie byłam tym miejscem zachwycona i zastanawiałam się, co w nim takiego, że ludzie tak chętnie do niego ściągają, po 3 dniach trochę żal mi było je opuszczać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz