Plaza Botero to główny plac w Medellin, wokół którego - mam wrażenie - kręci się całe życie miasta: handlowe, turystyczne i to bardziej mroczne. Nazwa placu wzięła się od nazwiska Fernanda Botero, którego rzeźby z brązu w liczbie 23 zdobią to miejsce. Jest siedząca kobieta bez głowy, kobieta z lustrem,ale bez lustra, pan i pani, dziwna głowa, itd. Najbardziej jednak fascynujący, dla mnie przynajmniej, jest budynek tutejszego Pałacu Kultury, którego nazwa znacznie ładniej brzmi po hiszpańsku, Palacio de la Cultura Rafael Uribe Uribe.
Rano, o 9-10, plac jest spokojnym, przyjemnym miejscem, gdzie dzieje się naprawdę niewiele. Działać zaczynają ludzie zarabiający robieniem zdjęć na tle rzeźb, restauracyjki, niezliczona ilość fryzjerów, którzy, gdzie nie spojrzeć, mają pełne ręce roboty. I to częściej panowie, zwłaszcza młodzi, są klientami. Pod wiaduktem metra (bo metro tutaj nie jeździ pod ziemią jak każde inne metro na świecie) zaczynają rozstawiać stoiska ze wszelkim możliwym odzieniem.
Wszystko zmienia się po południu, gdzie liczba ludzi i kakofonia dźwięków może wykończyć. Sprzedawcy dosłownie krzyczą, żeby przebić się przez cały hałas wokół, zachęcając do zakupu. Samochody korkują ulicę w obie strony, a kierowcy zawzięcie używają klaksonów, jakby to miało przyspieszyć ruch. Co parę minut przejeżdża pociąg metra nad głowami na gigantycznych wiaduktach. I w tym wszystkim z każdego zakątka rozbrzmiewa wszelkiego sortu muzyka latynoska.
Siedząc sobie po południu przy fontannie obserwowałam grupy turystów prześcigających się w pomysłach na zrobienie sobie zdjęcia z karykaturalnymi rzeźbami, prostytutki w całym spektrum wiekowym, od starych, zaniedbanych, za to z pstrokatym makijażem, po wyzywająco ubrane młodziutkie jeszcze dziewczynki, które ledwo co osiągnęły pełnoletność czy mężczyzn, którzy bez grama wstydu robili sobie z drzew rosnących na placu toaletę.
Kiedy próbowałam robić zdjęcia, co chwila od miejscowych słyszałam "guárdala", tzn. żebym chroniła aparat, bo w każdej chwili mogłam go stracić. To miejsce przeokrutne i fascynujące.
Niedaleko Plaza Botero jest Plaza de las Luces (Plac Świateł). Miałam nadzieję, że las latarni o zmierzchu zrobi na mnie większe wrażenie. I może by i tak było, gdyby nie to, że połowa latarni nie świeciła. Jedyne silne wrażenie zrobił na mnie spokój jaki panował na tym placu zaledwie 400 metrów od Plaza Botero.
Pojechałam też do osławionej Comuny 13, która do 2002 r. znana była jako tzw. kolebka Escobara i najniebezpieczniejsze miejsce na świecie. Działały tu prężnie gangi, partyzantki i handel narkotykami. W 2002 r. nowo wybrany prezydent zdecydował zrobić z tą częścią miasta porządek i udało mu się to środkami dość mocno drastycznymi. W każdym razie zginęło sporo ludzi podczas tej mikro wojny, jeszcze więcej zostało aresztowanych. Z czasem Comuna 13 zmieniła swoje oblicze - doprowadzono do niej linię metra, wybudowano ruchome schody pomiędzy kolejnymi poziomami przyklejonych do zbocza domków. Obecnie jest to niesamowicie popularne miejsce destynacji wśród turystów. Wystarczy dojechać do końca linii B na stację San Javier, a już próbują zwerbować lokalni przewodnicy mimo, że do ruchomych schodów jest jeszcze ponad kilometr wspinania się ulicami dzielnicy.
W Comunie 13 nie dostrzegłam jednak wizerunków Pabla. Okazuje się, że pomnik, a właściwie murale poświęcone Escobarowi znajdują się w Comunie 8. Tyle że nie skupiłam się specjalnie na podążaniu za miejscami, które są temu panu poświęcone.
Pojechałam w inne miejsca, do których trafia już znacznie mniej turystów.
Jedno z nich to Moravia, które też jest pewnego rodzaju miejscem transformacji, tylko nieco innej. To niby osiedle, które zostało zbudowane na wielkim wysypisku śmieci. Zamiarem było, żeby tę górę śmieci zamienić na wzgórze zieleni. I w sumie prawie się udało. Tylko, że za górą, która od strony głównej drogi wygląda już całkiem nieźle, dalej jest niezły śmietnik.
Za to pięknym i zaskakującym miejscem jest Parque Arví. Jedzie się tam długo. Bardzo długo. Metrem, a potem dwiema kolejkami. Bardzo wysoko w górę. Najpierw jedzie się nad zboczami gęsto zabudowanymi kostkami domów, potem domów jest coraz mniej, widać pasące się krowy, żeby w końcu zaczął się gęsty las, nad którym podróż kolejką trwa z 10 min. Na wysokości około 2200-2600 m.n.p.m. znajduje się rezerwat, gęsta puszcza, w której wytyczone zostały ścieżki dla zwiedzających. I dobrze, że wybrałam się cna godzinny spacer z przewodniczką, bo inaczej nie dostrzegłabym czarnego anturium czy mikroskopijnych storczyków rosnących na pniach drzew.
I można by to miasto jeszcze trochę pozwiedzać, poeksplorować, ale ze mnie wyssało energię.
Niby nie jest niebezpiecznie i w sumie nie czułam dyskomfortu pod tym względem (poza Plaza Botero i okolicami o zmierzchu), ale ciągłe zaczepianie miejscowych, żebym chowała aparat i pilnowała swojej torby w środku dnia budziło we mnie niepokój. Nieustające nagabywanie, zapraszanie do kupna, wstąpienia do restauracji albo kupienia cukierka męczy bardzo. Bo tutaj, co ciekawe, w większości ludzie raczej nie żebrzą, bo ciężko nazwać żebraniem proponowanie kupna pojedynczego cukierka czy lizaka z zakupionej w sklepie całej paczki.
W metrze zauważyłam, że byłam jedyną kobietą w spódnicy (poza babcią o laseczce). Wokół królowały jeansy, jeansy, legginsy i jeszcze raz jeansy. Tym spostrzeżeniem podzieliłam się z przewodniczką w Parque Arví. Okazuje się, że nie chodzi tu o jakieś obawy na tle seksualnym, co pierwsze mi przyszło do głowy - kobiety zwyczajnie stawiają na wygodę. Spódnice i sukienki są zarezerwowane na bardziej wyjątkowe okazje.
Przejście przez ulicę jest wyzwaniem - tylko na większych skrzyżowaniach, przy większym ruchu światła są przestrzegane. Poza tym pełnią funkcję bardziej informacyjną niż nakazową. To samo można powiedzieć o pasach ruchu. Motocykli na ulicach może nie jest tyle co w krajach azjatyckich, ale i tak jest ich sporo. I sporo też wyczynowych rowerzystów, zwłaszcza poza granicami Medellin, w bardziej spokojnych okolicach.
A ludzie są zawsze bardzo mili i serdeczni. Nawet w slumsowych okolicach, gdzie chwytali się za głowę widząc białą kobietę z przewieszonym aparatem. Bo mój azymut dziwnym trafem zawsze zawiedzie w takie okolice. Jako, że w tych częściach miasta nie dba się o infrastrukturę, dziury na chodnikach są potworne. W taką dziurę wlazłam i zahaczyłam piętą tak, że poleciała mocno krew. Pan właściciel sklepu, przy którym tak się załatwiłam, od razu posadził mnie na krześle, zdezynfekował piętę (spryskiwacze do dezynfekcji są przecież teraz wszędzie pod ręką), zorganizował plastry i osobiście mi je na tej krwawiącej pięcie nakleił. Odprowadził na róg ulicy, żeby mi wskazać najbezpieczniejszą drogę na Plaza Botero, uścisnął rękę na pożegnanie i taka to była moja poranna przygoda w slumsach.
W każdym raczej bez wielkiego żalu opuszczałam to miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz