Już sam wygląd busa chiva mi się tak spodobał, że nieodwołalnie zdecydowałam pojechać nim do Andes o 7 rano.
Dopiero jak wyjechaliśmy poza miasteczko, zrozumiałam, o co wszystkim chodziło z tą przygodą i mniej wygodnie. Chiva, który jest gigantycznym kolorowym busem, jeździ górską, wyboistą drogą, a może raczej szerszą ścieżką, pełną dziur, kałuż i błota. Zwłaszcza, gdy przez całą noc lało. Jeśli ktoś bardzo pragnie, żeby go do cna wytrzęsło tak, że czasami trzeba się trzymać wszystkimi kończynami, serdecznie polecam. Podróż była emocjonująca (zwłaszcza gdy z naprzeciwka nadjechał drugi taki sam wielki bus i trzeba było wykombinować jak tu się wyminąć) i bardzo powolna - największą prędkość, jaką mógł bus rozwinąć to 20km/h. Tym samym ponad 30 km jechaliśmy ponad 3 godziny. Przypuszczam, że cofając się za radą miejscowych do Bolomboló i stamtąd jadąc do Jardin, czas przejazdu mógłby być znacznie krótszy.
Po drodze ludzie mieszkający na odludziu, zostawiali kierowcy jakieś pakunki.
Co robią ludzie mieszkający w górach, gdy pada? Nic. Siedzą na werandzie i tak sobie patrzą. Myślę, że przejeżdżający chiva jest jedną z większych atrakcji dnia.
Po drodze zajechaliśmy do - uwaga - Buenos Aires. Mikro wioska, ale z kościołem. Zrozumiałam przy okazji, co kierowca robi z przekazanymi mu pakunkami. Przekazuje dalej panu prowadzącemu sklep na wiosce.
Po drodze, wiadomo, były cudowne widoki, rwące potoki, kilometry plantacji kawy rosnącej wespół zespół z bananowcami. Bananowce, jak się okazuje, pozyskują wodę przez liście i oddają do ziemi, w związku z czym tworzą naturalny system irygacyjny. Nie wiedziałam, sprawdziłam w internecie, bo mnie to intrygowało.
Jardin nie jest już takie kolorowe jak Jerico albo te kolory już mi zwyczajnie spowszedniały. Też ma swój urok, jest już jednak bardziej oblegane przez zagranicznych turystów. Są centra turystyczne, sklepy z pamiątkami z wywindowanymi trzykrotnie cenami, bardziej wyszukane hotele i restauracje z różnymi kuchniami świata. Co mnie zdziwiło i rozbawiło, w sobotę tylko przy jednej restauracji stała kolejka w oczekiwaniu na stolik. I była to restauracja o wdzięcznej nazwie Bella Italia. Fenomen kuchni włoskiej dopadł też małe kolumbijskie miasteczko.
Nie skorzystałam z atrakcji typu coffee tour, paragliding, zwiedzanie na koniach, itp. Poszłam sobie do miejsca o nazwie Parque Natural Jardín de Rocas, żeby zobaczyć dziwaczne ptaki o jeszcze bardziej dziwnej nazwie skalikurek andyjski (nazwę znam dzięki znawczyni ptaszków) i na punkt widokowy do kolejnego Jezuska typu Rio, i jeszcze kawałek wyżej na kolejny punkt z napisem Jardin, a potem przyjemną drogą do wodospadu La Escalera, czyli Schody.
Po drodze spotkałam pana o imieniu Fabio, który przedstawił się jako miejscowy przewodnik. Poopowiadał trochę o szczytach i dolinach i zaproponował, że pójdzie ze mną do wodospadu i opowie mi trochę więcej. Według niego do wodospadu wcale nie było 2-3 km, jak pokazywała mi aplikacja, ale co najmniej 5 i droga miała być bardzo stroma. Tak naprawdę było może jakieś 2,5 km, a droga była tylko trochę pod górę.
I właśnie, moje przemyślenia: nie chciało mi się iść z jakimkolwiek towarzystwem, zwłaszcza z panem, którego rozumiałam ledwo w połowie. I w sumie go nie potrzebowałam, bo mam kolumbijską kartę SIM z pakietem internetu, aplikacje z mapami, które mogę używać też offline. Ale gdyby tego nie było, zastanawiam się, jakbym trafiła do tego wodospadu. Pan zarabia jako przewodnik, który wskaże drogę i po drodze trochę opowie. Tyle że wszystko teraz mamy w tym małym urządzeniu...
W każdym razie ja zrezygnowałam, bo trochę mijało się to z celem, ale miałam małe wyrzuty sumienia.
Przy wodospadach spotkałam panie zwiedzające okolice konno. W tym panią lat 71, ze stanu Vermont w USA. Jako emerytkę stać ją na utrzymywanie mieszania w Stanach i drugiego w Medellin. Pół roku zamierza spędzać tutaj i drugie pół w Vermont. Uczy się hiszpańskiego, bierze lekcje malowania i czuje, że żyje. Życzę sobie takiej starości.
Jardin w sobotę tętni życiem i muzyką. I nie tylko miejscowi i zagraniczni turyści zapełniają główny plac i knajpki wokół. Okazuje się, że tradycyjnie na weekend mieszkańcy Medellin uciekają do pueplos, czyli małych miasteczek w okolicy. Tak więc w sobotę na placu hałas jest niemiłosierny.
Po ulicach Jardin i nie tylko włóczy się mnóstwo psów, pańskich i bezpańskich. Są łagodne, co może świadczyć o tym, że ludzie ich tutaj nie gnębią, nie gonią, nie znęcają się. Wszyscy żyją sobie w symbiozie. Mimo, że psów jest naprawdę sporo, nie odnotowałam adekwatnej ilości psich kup na ulicach. Za to końskich odchodów na potęgę.
Jedyne oznaczenie drogi do Jezuska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz