Z Hanoi do Cao Bằng jest jakieś 270 km i droga autobusem zajmuje około 8 godzin. Nocnych autobusów jest niemało, można wybierać w standardach i luksusach. Wybrałam sobie luksus z własną kabiną do spania za firanką, regulowanym przyciskami łóżkiem (mogłam sobie podnieść oparcie na nogi, na plecy, rozciągnąć całkiem na płasko), dwiema butelkami wody i mięciutkim kocykiem, bo wiadomo, że jak na autobusie jest napisane, że pojazd klimatyzowany, to można w nim zamarznąć. Znając już te zwyczaje byłam przygotowana z ciepłymi spodniami, bluzą i skarpetkami ( na szczęście nie były potrzebne). W tych luksusach nie uwzględniłam jednego -w tym autobusie opływającym w wygody nie było toalety. I tak to się przekonałam na własnej skórze, że nic człowiekowi po luksusie jeśli nie ma zabezpieczonych podstawowych potrzeb fizjologicznych. Na szczęście na trasie bywają postoje. I tak to skorzystałam z tego luksusu, że naprawdę niewiele spałam.
Już w Hanoi przy wejściu do autobusu panowie mnie pytali, gdzie chcę dojechać w Cao Bằng. Pokazałam na mapie Google, panowie przedyskutowali sprawę między sobą w swoim języku i uznałam, że sprawa załatwiona i zostanę odstawiona gdzieś blisko mojego hotelu. Potem na trasie jeszcze parę razy się upewniali.
Do Cao Bằng autobus dojechał około 4 nad ranem. Na GPS zauważyłam, że jestem już niedaleko hotelu. Z autobusu wysiadło dwóch Francuzów, którzy wsiedli ze mną w Hanoi, ale mnie kierowca kategorycznie zabronił jeszcze wysiadać. Więc czekałam. Autobus podjechał pod jakiś magazyn już naprawdę blisko mojego hotelu. Przez okno obserwowałam, co z autobusu wyładowywali i nie mogłam się nadziwić, co się w bagażniku mogło pomieścić. Potem kierowca ze swoim pomocnikiem wsiedli i zamiast zbliżać się do hotelu, autobus coraz bardziej się oddalał. W końcu zatrzymał się gdzieś na obrzeżach miasta. Wtedy już zdecydowanie wysiadłam i powiedziałam, że idę na piechotę do hotelu. Panowie w szoku, bo byli przekonani, że chcę jechać do wodospadów. Owszem, chciałam, ale następnego dnia na skuterze. I tak o 5 rano na obrzeżach Cao Bằng stałam ja, pięciu mężczyzn, w tym jeden na skuterze i trzy autobusy. I wszyscy deliberowali, co ze mną zrobić. Nie chcieli mnie puścić samej, więc wymyślili, że odwiezie mnie do hotelu gość na skuterze. Zaskoczeni byli, że kategorycznie odmówiłam, gdy kierowca skutera dał mi mój 12-kilowy plecak do ręki, żebym go tak trzymała, jak będzie mnie podwozić.
I tym sposobem ostatecznie do hotelu poszłam na piechotę, tyle szczęścia, że niewiele ponad kilometr.
Pokój jednak dostałam o 10:00, więc pozostało mi się włóczyć ponad 4 godziny po mieście.
Do wodospadów Ban Gioc pojechałam następnego dnia, kiedy już porządnie się wyspałam i wynajęłam skuter. Z Cao Bằng jest to ponad 80 km, ale droga jest tak niezwykle malownicza, że czas i kilometry mijały niesamowicie szybko.
Widok wodospadów i tratw, które do nich podpływają skojarzył mi się od razu z wodospadami Niagara. Tak samo leżą na granicy dwóch państw i tak samo zwiedzający do nich podpływają z obu brzegów. Różnic jest jednak więcej niż podobieństw. Jest gorąco, zamiast statków są tratwy, a most łączący kraje jest jakieś 2 km dalej. I chyba nie byłoby mi łatwo przedostać się na drugą stronę tak, jak przez Rainbow Bridge z USA do Kanady i z powrotem. Jest jeszcze jedna zasadnicza różnica - ilość zwiedzających. O ile po stronie wietnamskiej ludzi naprawdę było niewiele, można było spokojnie wejść do wody, porobić swobodnie zdjęcia, o tyle strona chińska wyglądała jak mrowisko. I właściwie tylko chińskie tratwy kursowały pod wodospad - wietnamscy flisacy nudzili się jak mopsy. W sumie trochę było mi ich żal, choć cieszyłam się, że nie jestem po stronie chińskiej.
Po przygodzie autobusowej dzień wcześniej miałam jeszcze przygodę skuterową, bo złapałam gumę w środku zupełnie niczego, jakieś 70 km od Cao Bằng. Na szczęście jest tutaj sporo stacji benzynowych. Pan obsługujący stację zaprowadził mnie tuż obok do gościa, który napisał mi na tłumaczu Google (głównie w ten sposób się tutaj komunikuję), że opona jest właściwie do wyrzucenia. Naprawi mi ją tylko żebym dojechała do hotelu. I naprawił, chciał za naprawę 2$. Zrobiłam mu Boże Narodzenie i dałam 2 razy więcej, ale ostatecznie do Cao Bằng nie udało mi się dojechać. 7 km przed miastem okazało się, że opona jest zniszczona na wiór. Byłam jeszcze bardziej w środku niczego, tylko na dokładkę robiło się ciemno. Jedyny plus taki, że internet w Azji jest więcej niż bez zarzutu. Skontaktowałam się z hotelem, przyjechało po mnie dwóch panów, młody został z problemem w środku niczego, a dziadek odwiózł mnie do hotelu. I póki co, to byłoby na tyle nieciekawych przygód. Więcej nie planuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz