I teraz, kiedy jestem sobie sama sterem, żaglem, okrętem, Hanoi mnie zauroczyło. A właściwie jego stara część, która przede wszystkim skupia się wokół jeziorka Hoan Kiem (wg Google to Sword Lake) z Wyspą Żółwia i świątynią Ngoc Son, czyli Perłą. Wokół jeziorka cały dzień tętni życie nie tylko turystyczne, choć turystów jest moc, ale przede wszystkim lokalne. Niezmiennie, bo 10 lat temu też, jest to ulubione miejsce do sesji zdjęciowych, jakichkolwiek, profesjonalnych i tych robionych telefonami komórkowymi.
Wczesnym rankiem i po zachodzie słońca, kiedy upał nadal jest, ale nie taki jak za dnia, zaczyna rozbrzmiewać muzyka, też jakakolwiek - lokalna, Felicita prosto z Włoch i przeboje z USA - przy której głównie panie (panów nie dostrzegłam) tańczą synchronicznie, choć nie wykluczam, że może to być aerobik w wersji lokalnej. Jakieś młode, bardziej dziarskie fit dziewczyny prowadzą, a powtarzają za nimi kobiety dosłownie w każdym wieku - od 20-latek po naprawdę leciwe panie. Są też grupy ćwiczące tai chi tudzież aerobik w nieco wolniejszym tempie. Każdy może znaleźć coś dla siebie i po prostu dołączyć.
Od rana Wietnamczycy raczą się zupką phở. A ta nazwa to po prostu po wietnamsku zupa z makaronem, która jest zwykłym rosołem wołowym, z makaronem oczywiście, posypanym kolendrą i inną niezidentyfikowaną zieleniną. Każdy sobie dodaje do zupki co chce: mięsko, ostrą pastę, sok z limonki, marynowany czosnek, i każdy ma swoje wyjątkowe phở.
Zauważyłam też, że Wietnamczycy, a przynajmniej ci z Hanoi, lubują się w kawiarniach, których jest tutaj na potęgę na każdym rogu, z tymi malutkimi stoliczkami i stołeczkami. Pyszna jest zwykła czarna z lodem, ale też kokosowa z lodami, a hitem jest kawa z jajkiem, która jest trochę jak espresso z koglem- moglem na wierzchu.
Wstałam sobie raniutko jak nie ja, żeby już przed 8:00 pójść do Perłowej świątyni na wodzie i mieć ją dla siebie, bez potrzeby przebijania się przez tłumy turystów.
Za ciosem poszłam też do Świątyni Literatury, wybudowanej jako szkoła ku czci Konfucjusza, gdzie oczywiście wkuwano na pamięć jego nauki. Obecnie pełni wyłącznie rolę atrakcji turystycznej.
Po drodze jest ulica która właściwie jest torami kolejowymi, którymi przejeżdża pociąg parę razy dziennie. Problem z tymi torami jest taki, że pociąg przejeżdża jakieś 20 cm od murów domów, które są normalnie zamieszkałe. Więc kiedy nadjeżdża, każdy szybko się stamtąd zawija, bo w międzyczasie życie tam może nie kwitnie, ale po prostu się toczy.
Jeśli chodzi o Konfucjusza i filozofię konfucjanizmu, to jest to przykład, że z każdej filozofii można zrobić religię. Wydaje mi się, że właśnie konfucjanizm tutaj dominuje, zwłaszcza jeśli chodzi o świątynie. I nawet jeśli świątynia jest taoistyczna czy buddyjska, to w środku jest zawsze posąg Konfucjusza. Wydaje mi się też, że jest to pozostałość po mocnym wpływie Chińczyków, bo sami Wietnamczycy w ponad 70% albo nie wierzą w nic, albo mają tam swoje lokalne folklorystyczne wierzenia, które raczej polegają na tym, że być może coś tam jest, więc dobrze iść o coś poprosić do świątyni, zapalić kadzidełko i przynieść ofiarę. A ofiary to, jak zauważyłam, przede wszystkim jedzenie: owoce, ciastka, woda, wino, ułożone skrupulatnie w finezyjne wieżyczki.
I tak sobie chodziłam tu i tam, zwiedziłam jeszcze kilka miejsc, w tym muzeum militarne, z którego się dowiedziałam, że Wietnam właściwie ma spokój od wojen dopiero od 1975 r. Najpierw Chiny napierały, potem jakieś zatargi z Kambodżą, potem Francuzi z pomocą Hiszpanów i na końcu USA.
I w sumie po tej ostatniej wojnie niechęć do kapitalizmu i cześć Leninowi może nie dziwić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz