niedziela, 6 marca 2016

Auckland

To podobno miasto żagli, ale z tego, co widziałam, powiedziałabym, że to raczej miasto całkiem niezłych jachtów.


Przylecieliśmy tu po ponad 30 godzinach podróży o 8.00 rano. I pierwsze, co mogłam powiedzieć to to, że ludzie są tutaj niezwykle mili. Rozbawił nas pan celnik, który dokładnie wypytał, czy nie przewozimy jakiegoś jedzenia. Cukierki przeszły, guma do żucia też. W odpowiedzi na moją szczerość, że mam jeszcze tosta z samolotu, pan złapał się za czoło i tost  skończył w dyżurnym koszu. Generalnie do Nowej Zelandii nie można wwozić owoców, przetworów mlecznych, mięsa, roślin - czyli wszystkiego co, nazwijmy to, "żyje". Dopuszczalna jest sucha karma - kawa, herbata, zupki chińskie. Kraj ten niezwykle dba o swoją florę bakteryjną i pilnuje, żeby nie pojawiły się w nim nowe organizmy żywe. 
 Auckland nie robi szalonego wrażenia, ale ma swój urok. Mieszanka architektoniczna trochę jak w Warszawie, tyle że w zmniejszonym, bardziej kameralnym wydaniu i z zabudową raczej nie przypominającą czasów Gierka.



Najważniejszym punktem zwiedzania miasta jest Sky Tower, czyli wieża telewizyjna, najwyższa na południowej półkuli (328 m). Były obawy, że raczej mało co zobaczymy, bo chmury nisko, co chwilę padało, ale godzinę później przekonaliśmy się, że nie ma co się przywiązywać do pogody, bo zmienia się co jakieś 10 minut.
Widoki z wieży były całkiem niezłe, ale wydaje mi się, że największą atrakcją z wieżą związaną była możliwość zjazdu na linie z wysokości 192m. Od razu zaznaczam: nie próbowałam ;)






Poza Sky Tower jest pewnie jeszcze parę rzeczy do zobaczenia, ale w sumie nie jest to miasto z bogatą historią. 
W ogóle odniosłam wrażenie, że w Nowej Zelandii jeśli jakiś budynek został wybudowany w XIX w., to już jest kwalifikowany jako niezwykle stary zabytek.
Największe emocje w Auckland wzbudzały jachty zacumowane w porcie i most zwodzony. Przede wszystkim imponowały wielkością. Natomiast jak tam było w środku, co się tam mieściło, pozostawało już niestety w gestii mojej wyobraźni... ;) Chociaż... czego oczy nie widzą.. ;)




Mimo, że Auckland jest największym miastem w Nowej Zelandii - w jego aglomeracji mieszka około 1,5 mln mieszkańców na 4 mln w całym kraju - bynajmniej nie zachęca do spędzenia w nim tzw. city break'u. Jakkolwiek w sobotę można było zarejestrować duży ruch na ulicach i pochody w stronę stadionu rugby chłopaków poprzebieranych w stroje a'la wiking, to podobno życie w mieście wieczorem szybko umiera. Młodzi ludzie dlatego często gęsto wyjeżdżają do Australii. Przypuszczam, że może to skutkować otwartą furtką dla imigrantów poszukujących lepszego życia w Nowej Zelandii, która uchodzi za jeden z najszczęśliwszych krajów na świecie. 
Rozmawiałam w pewną kobietą z Argentyny, która mieszkała tam z rodziną od 14 lat. Przed emigracją mieszkała w okolicach Buenos Aires, ale przyjechała z mężem do Nowej Zelandii, bo - jak wyjaśniała - jest tam bezpiecznie.
To samo powiedziało koleżance pewne małżeństwo spotkane na rejsie po Milford Sound, które wyemigrowało z RPA też jakieś 14 lat temu. 
W sumie trudno żeby bezpiecznie nie było w kraju, gdzie mieszka 4 mln ludzi, gdzie nie ma biedy, żebraków na ulicy i każdy ma zapewnione dochody pozwalające na godne życie.