Jest ich sporo, co jest powszechnie wiadome. Na tydzień pobytu wybrałam trzy: Metropolitan Museum of Art, czyli MET, Muzeum Historii Naturalnej, które "wystąpiło" w niejednym amerykańskim filmie i słynną MoMa. Na każde muzeum trzeba zarezerwować dobre kilka godzin. Co ważne, za wstęp do dwóch pierwszych muzeów płaci się co łaska, czyli można nawet ograniczyć się do dolara, natomiast cena sugerowana to 25USD. Przygotowując budżet na muzeum trzeba się liczyć z tym, że na stanowisku, gdzie wydawane są bilety, trzeba prosto w twarz powiedzieć osobie obsługującej jaką kwotę zamierza się uiścić. Trochę głupio powiedzieć "one dollar" ;) Do MoMa kupiłam tak zwany bilet combo, to jest łącznie ze wstępem na Top of the Rock.
W MET spędziłam chyba ze 4 godziny, obejrzałam prawie wszystko, ale czułam się już znużona. To miejsce to jakby wszystkie muzea świata w pigułce albo raczej w sporej pigule, bo można tu pokonać ładnych kilka kilometrów przemierzając kolejne pomieszczenia.
Najwięcej czasu spędziłam chyba na wystawie czasowej, poświęconej roli postępującej technologii w modzie. Można było z bliska przyjrzeć się sukienkom i "sukienkom" od najbardziej znanych projektantów na świecie, wykonanym przy użyciu najnowszych wynalazków technologicznych właściwych dla różnych czasów, od lat 50-tych po dzień dzisiejszy. Okazy były niezwykłe, czasem niezwykle misterne, czasem szokujące, najbardziej chyba te wykonane drukarką 3D. Przy niektórych sukienkach puszczane były krótkie filmy, jak zostały wykonane.
MET zgromadzone są też obrazy wielkich malarzy, aczkolwiek nie mam pojęcia, dlaczego akurat Cezanne się do nich zalicza, bo takie obrazki potrafią robić 8-latki. Co innego Van Gogh, którego powszechnie znany portret z odciętym uchem, który jest wielkości zeszytu A5, właśnie tam się znajduje, umieszczony na podeście pod kopułką z szyb pancernych.
Muzeum Historii Naturalnej, w mojej ocenie, jakkolwiek jest super ciekawe, to w niektórych miejscach trochę trąci już myszką, zwłaszcza sale poświęcone zwierzętom poszczególnych kontynentów. Niesamowite za to były sale o powstaniu świata, seans w zamkniętej kapsule, której odtwarzano wielki wybuch, sale z meteorytami i minerałami. No i oczywiście znane z filmów gigantyczne szkielety dinozaurów w skali 1:1.
Za to MoMa... To było przeżycie. Fakt, było tam malarstwo tych samym wielkich malarzy, co w MET, ale były tam też okazy, które kwalifikowane były jako dzieła sztuki wyłącznie umownie. Bo co można myśleć innego o gigantycznym czerwonym materiale z trzema kolorowymi paskami albo trzech ramach o różnych kolorach...
Gdybym miała zrezygnować z któregoś z muzeów, to byłby to MET, a w jego miejsce w swoim programie zwiedzania Nowego Jorku umieściłaby Whitney Museum of American Art, które jest trochę w klimacie MoMa.