Myślałyśmy, że w Weronie zabawimy krócej niż we Florencji, bo w sumie przecież tam tylko jest balkon Julii, która na dokładkę nie była postacią historyczną, lecz całkowicie fikcyjną, wymyśloną przez Szekspira.
Z Weroną to dziwna sprawa. Jest powszechnie znanym miejscem i chętnie odwiedzanym przez turystów nie ze względów historycznych, nie z uwagi na wyjątkową architekturę, ale z powodu wymyślonej opowieści z XVI w. (sprawdzałam na wikipedii - pierwsze wydanie jest z 1597 r.). I tak naprawdę wszyscy przyjezdni kierują się w stronę Casa di Giulietta i osławionego balkonu, gdzie aby wejść, trzeba zapłacić 6 euro. Żeby go zobaczyć, trzeba wejść na małe podwórko, gdzie tłoczy się spora liczba turystów, przez bramę dosłownie zababraną wyznaniami miłosnymi (podobno, bo raczej nic się z tego nie da wyczytać).
Giulietta? ;) |
Ale w Weronie są też inne miejsca. Na przykład Arena - trzeci co do wielkości amfiteatr (po Koloseum i amfiteatrze w Campanii), który w znacznej części zachował się od I w.p.n.e. Jeśli ktoś lubi starożytne budowle, może się skusi na zwiedzenie, które kosztuje 10 euro. Ale zapewniam, że dużo bardziej warto zapłacić 15 euro za wstęp do Koloseum.
Człowiek z czereśnią stał się dla nas symbolem Werony - prześladował tam nas przez cały dzień ;)
Z ciekawostek, które wyczytałam włócząc się po mieście, to dotycząca czegoś co wisi w bramie pod sufitem przy rynku. A jest to rzekomo żebro wieloryba, które - jak głosi legenda - spadnie, gdy przejdzie pod nim zamężna dziewica ;) Dalej wisi...
Z pewnością można by znaleźć więcej interesujących miejsc w Weronie, ale nas gonił czas i godzina ostatniego pociągu, który o przyzwoitej porze przyjeżdżał do Bolonii. Zwłaszcza, że chciałyśmy się wybrać na kolację do Trattorii dal Biassanot.