czwartek, 12 maja 2016

Hobbiton

Nie wiem, jak inni sobie wyobrażali Hobbiton, bo ja miałam obawy, że będzie to parę hobbitowych domeczków w jakiejś lokalizacji obdartej z magii, z mnóstwem sklepików, stoisk targowych lub coś w tym stylu, z tandetnymi gadżetami związanymi z "Władcą Pierścieni", oblepionych nieludzką liczbą turystów.
Okazało się, że Nowozelandczycy potrafią zrobić z filmowego miejsca atrakcję turystyczną z klasą.
Przede wszystkim do Hobbitonu trzeba było zrobić rezerwacje, bo dzienna liczba zwiedzających jest ograniczona. Bilet wstępu kosztuje 78 czy 79 dolarów nowozelandzkich (1 dolar= około 2,70 zł), czyli niemało. Kupuje się go w visitor center w jakimś odległym miejscu. Zresztą w Nowej Zelandii wszystkie miejsca (poza większymi miastami) wydają się odległe. Przy visitor center jest sklep z cudnymi pamiątkami. A za budynkiem parking ze stojącymi jeden obok drugiego zielonymi autobusami. 




Każdy autobus to jedna grupa przypisana do swojego przewodnika, którego zadaniem jest oprowadzić bo krainie hobbitów, opowiedzieć ciekawostki z planu filmowego i zdyscyplinować swoich podopiecznych, żeby trzymali się wytyczonych ścieżek.
Bo Hobbiton to prawdziwa, magiczna kraina, położona zupełnie na końcu niczego, w miejscu jeszcze bardziej odległym niż visitor center. To domeczki na wzgórzu z wypieszczonymi obejściami, kominami wystającymi z trawy, z rosnącymi wokół kwiatami, wyhodowanymi dyniami. Ze stawem pośrodku i praniem łopoczącym na wietrze. 
To położona w oddali gospoda, gdzie prawie już na samym końcu około 2-godzinnego zwiedzania można rozsiąść się przy drewnianych stołach w środku albo na zewnątrz i popijać zimnego cydra z glinianych kubków. 






































środa, 11 maja 2016

Drzewa kauri i Bay of Islands

W drodze z Auckland do Bay of Islands, a konkretnie do miejscowości Paihia, można "zahaczyć" o lasy z drzewami kauri i muzeum poświęcone tym drzewom. Może trochę przesadziłam z tym "zahaczyć", bo to nie całkiem po drodze. Muzeum znajduje się w miejscu o nazwie Matakohe, gdzie jest ledwie kilka zabudowań, kościółek, cmentarz, knajpka, historyczna poczta i wspomniane muzeum. Swoją drogą imponujące. 











Jakieś 100 km dalej jest Waipoua Kauri Forest, czyli krótko - las, w którym można zobaczyć te gigantyczne drzewa na żywo. Jak twierdzi Wikipedia, jest to gatunek drzewa z rodziny araukariowatych. Żeby je zobaczyć trzeba wejść do lasu, a żeby wejść do lasu, należy spryskać sobie buty jakimś płynem grzybobójczym. Serio: przy wejściu z parkingu na ścieżkę jest wycieraczka, a obok zbiornik ze szlauchem do spryskania butów. 










Dalej na północ dociera się do miejsca z widokami zapierającymi dech w piersiach: Omapere i cypel o wdzięcznej maoryskiej nazwie Arai-Te-Uru Recreation Reserve.


 






Bay of Islands, czyli po prostu Zatoka Wysp, to - jak podpowiada Wikipedia - głębokowodna zatoka w regionie Northland, na Wyspie Północnej w Nowej Zelandii. A wysp jest blisko 150. 
Nad zatoką mieści się mała miejscowość turystyczna o wdzięcznej nazwie Paihia. Tam zatrzymaliśmy się na kempingu, stamtąd też wypływają statki na rejsy po zatoce i taksówka wodna, która przeprawia do Russell.
Russell to mała historyczna miejscowość, licząca szalone 800 mieszkańców. Historyczna natomiast dlatego, bo to pierwsza, nieformalna stolica Nowej Zelandii. Było to kiedyś miejsce handlu Maorysów z "tajemniczymi przybyszami" z Europy, który to handel z czasem rozwijał się i kwitł. Razem z jego rozwojem rozwijało się bezprawie i prostytucja. Tym sposobem Russell zdobyło tytuł "Piekielnej dziury Pacyfiku".
Obecnie to cel wyłącznie turystów. Wzdłuż wybrzeża znajdują się miłe knajpki, w tym najstarszy pub w Nowej Zelandii. Turyści (czyli np. ja) zwiedzają przede wszystkim bardzo stary kościółek, bo wybudowany w 1836 r. i lokalne muzeum (muzeum pominęłam ;)).
I chociaż miasteczko można obejść w pół godziny, Nowozelandczycy z biznesową żyłką oferują krótką wycieczkę objazdową małymi busikami, z czego korzystają starzy Amerykanie (tak mi się zdaje, bo równie dobrze mogli to być starzy Australijczycy) i wszechobecni chińscy turyści. 
Z Russell ruszyliśmy na rejs pomiędzy licznymi wyspami. Największa atrakcja była już na samym początku - delfiny.
A potem były wyspy, jedna po drugiej, cudowne widoki, niesamowicie niebieska woda, przerwa na jednej z wysp, gdzie można było wspiąć się na wzgórze, z którego można było zobaczyć cudowny widok otaczających wysp i wysepek.
I tak to - takie to miejsce i taki miły dzień.




























Aaa, i jeszcze jedno - w okolicy Paihia jest wodospad, o którym wspomina nawet przewodnik...
To ten wodospad ;)