środa, 10 stycznia 2024

Bali, cz. 3

Będąc drugi raz na Bali, moim najważniejszym celem, do którego chciałam dotrzeć, była Nusa Penida. Mała wyspa, tzn jeszcze mniejsza niż Bali, z bajecznie położonymi plażami i punktem, który koniecznie chciałam zobaczyć na własne oczy. A miejscem tym był widok na klif - nie klif przypominający (przynajmniej mi) wieloryba I znajdująca się przy nim plaża.
Na Nusa Penida w sumie nietrudno się dostać, tylko żeby skorzystać z uroków tej wyspy trzeba albo popłynąć tam pierwszym promem o 7:00 rano, albo pojechać tam na jedną lub dwie noce.
Promy, których płynie tam od metra co 15 min, to tak naprawdę szybkie łodzie, pokonujące odcinek z portu w Sanur do Nusa Penida w jakieś 40 min.
Na miejscu trzeba uiścić opłatę wjazdową 25 tys rupii (jakieś 5-6 zł), przebić się przez atakujących z każdej strony miejscowych z ofertami taxi i moto (czyli wypożyczenie skutera), wypożyczyć skuter na własnych warunkach, przez siebie wybranym miejscu i wyspa stoi otworem.
Przejechałam tę wyspę na wskroś i jedno, co mogę powiedzieć, że o ile Bali jest bardzo wymagające z drogami w górę, w dół, z zakrętami, to Nusa Penida już z tym przesadza. Drogi są bardzo wąskie, bardzo dziurawe, a poziom ich nachylenia sięga kilkunastu procent. Zjazd do Diamond Beach był jakimś koszmarem, a serio, zjazd jest dużo bardziej wymagający, gdy trzeba z całych sił ściskać hamulce niż wjazd pod górę, kiedy dodaje się tylko gazu. Na dokładkę wymijanie z dużymi samochodami na tych zakrętach, a co gorsze, pod górę w lewo, gdy nie ma się pojęcia, czy za zakrętem nie ma samochodu, który ten zakręt właśnie ścina. Przed każdym zakrętem trąbiłam, żeby dać znać ewentualnym kierowcom zza winkla, że jestem i jadę. Tym sposobem mój kciuk niemal nie schodził z guzika klaksonu.

Zmordowała mnie ta wyspa niemiłosiernie. Wreszcie na samym końcu trafiłam w TO miejsce, to jest do Kelingking Beach, zwaną T-Rex, bo mi przypomina wieloryba, innym dinozaura. Widok był naprawdę spektakularny, choć przypuszczam, że zrobiłby jeszcze większe wrażenie, gdybym nie była tak zmęczona i nie padał deszcz.

Na szczęście deszcz zaczął padać dopiero na koniec mojej wycieczki i przez cały dzień miałam piękne słońce. I w sumie byłam nawet przygotowana na kąpiel w morzu, ale plaże choć cudne, miały jedną podstawową wadę - nie było na nich grama cienia. A mi pot lał się nawet z powiek. Piękne plaże służyły zatem tylko jako obiekt zdjęć.
Umęczona tą całodzienną jazdą tymi upierdliwymi drogami naprawdę z radością wsiadłam na powrotny prom.
Generalnie prowadzenie jakiegokolwiek pojazdu w Indonezji jest jak medytacja - musisz być cały czas tu i teraz. Po pierwsze, ruch lewostronny. Skutery potrafią jechać z boku pod prąd, bo przecież zaraz będą skręcać w prawo. Na obwodnicy nie ma miękkiej gry - mijają cię z prawej, z lewej, samochody potrafią wyprzedzać w odległości 20 cm, przy tym trzeba się domyślać, czy kierunkowskaz skutera rzeczywiście wskazuje zamiar kierowcy, czy też po prostu kierowca zapomniał go wyłączyć. Trzeba też oczywiście domyślać się manewrów pojazdów, bo podobnie jak w Polsce kierowcy często zapominają o użyciu kierunkowskazów.
W Sanur na ulicy, na której wydzielony jest nawet pas dla rowerów, pas ten właściwie ma takie przeznaczenie tylko z założenia. W rzeczywistości jeżdżą nimi i skutery, i samochody, bo ich pas jest w połowie zajęty pojazdami jadącymi w przeciwym kierunku, które na siłę wyprzedzają jeszcze inne pojazdy.
Jadąc z Lovina do Sanur, rozmawiając z panem kierowcą, próbowałam się dowiedzieć, czy jest jakiś język klaksonowy, np. jeden dźwięk, jadę ja, dwa dźwięki, możesz jechać. Nic bardziej mylnego, bo odpowiedź na te nurtujące mnie pytania brzmiała: to zależy. Czasem oznacza to podziękowanie, czasem ostrzeżenie, innym razem pozdrowienie. Tym samym i tu trzeba ufać intuicji.
 Najkrócej rzecz ujmując, wolna amerykanka, w której tylko pełne skupienie i spokój uratują, czyli stan zen, medytacja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz