Guayaquil jest największym, 2,5 milionowym, miastem w Ekwadorze, leżącym przy ujściu rzeki Guayas. Nie jest specjalnie ładne, więc polecam tylko jako lotnisko destynacji, aby rozpocząć zwiedzanie kraju, począwszy od południowej strony.
Po przylocie, jak się okazało, nie było żadnych problemów ze złapaniem taksówki. Już przy wyjściu złapał nas (czyli mnie i mojego współtowarzysza podróży, który zwiedzał już Amerykę Pd. od miesiąca, zaczynając od Rio de Janeiro) pan, pytając, czy potrzebujemy taxi. Tym sposobem za stałą cenę 5$ za trasę lotnisko-centrum dostaliśmy się do hostelu Jeshua. Tam okazało się, że ceny za pokój są bardzo płynne - ja zapłaciłam za nocleg 25$, zgodnie z rezerwacją zrobioną przez booking.com, a kolega, po krótkim targowaniu, 15$.
Aha, k'woli wyjaśnienia - walutą obowiązującą w Ekwadorze od 2001 r. jest dolar amerykański, nie ma więc problemu z szukaniem kantorów lub innych miejsc z korzystnym kursem wymiany.
Rano z całym dobytkiem na plecach postanowiliśmy trochę pozwiedzać Guayaquil, kompletnie nie sprawdzając w jakimkolwiek przewodniku, co można by tam zobaczyć. Wiedziałam, że takim miejscem jest Malecon 2000. Okazało się, że jest to nieciekawy deptak nad rzeką z licznymi knajpkami.
Krążąc ulicami miasta w poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy napić się zimnego piwa (upał doskwierał, ze mnie się lało), natknęliśmy się na katedrę, przed którą na skwerze dreptały sobie... iguany.
Generalnie mieliśmy plan pochodzić troszkę po mieście i jeszcze w tym samym dniu pojechać do Cuenca. W związku z tym pojechaliśmy na dworzec aurobusowy, którego wielkość mnie poraziła - był większy od międzynarowego portu lotniczego w Guayaquil. Jeszcze bardziej poraziły nas obojga kolejki do kas. Jak się okazało, żeby kupić bilet na autobus do Cuenca, trzeba odstać jakieś 3 godziny. Trafił się nam akurat okres, w którym wszyscy wracali po świętach. Nie bawiła nas specjalnie te perspektywa, więc się zaczęło: zagadywaliśmy do ludzi stojacych już blisko kasy, żeby nam kupili bilety, co spotkało sie z głośnym oporem nie tylko miejscowych, ale i podróżujących takich jak my. W końcu starszy pan, który z nami rozmawiał dłuższą chwilę, zagadał do jakiegoś chłopaczka i ten szczęśliwie kupił nam bilet na autobus, który odjeżdżał za pół godziny.
Pierwsze wrażenia z Ekwadoru? Miejscowi zagadują, są bardzo mili, uczynni (poza sfrustrowanymi w długiej kolejce po bilet na autobus), wieczorem ostrzegają, w których okolicach jest niebezpiecznie i lepiej się nie zapuszczać, bo można być odstrzelonym ;). A, i nie wolno robić zdjęć towarom na sprzedaż, nawet jeśli to jest zwykła kanapka z boczkiem i czerwoną cebulą, tzw. chancho.
W drodze na dworzec autobusowy Terminal Terreste
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz