wtorek, 13 stycznia 2015

Las Lajas

No i znaleźliśmy się w Ipiales, w zimnym pokoju hotelowym za 10$. Poszliśmy jeszcze coś zjeść, a potem siedzieliśmy w pokoju przeglądając internet, bo wprawdzie łazienka na korytarzu, a woda pod prysznicem mniej niż letnia, ale internet był. Kolega ni stąd ni zowąd sprawdził czy coś w tym Ipiales jest ciekawego. I było - sanktuarium Las Lajas oddalone od miasta zaledwie 7 km. Ciekawe, a nawet - powiedziałabym - niesamowite było to miejsce przez swoje położenie i wygląd jak zamki nad Loarą. Trafiliśmy akurat na niedzielę, czyli najbardziej zintensyfikowany dzień "nalotu" pielgrzymów. Mielśmy zabrać się jakimś colectivo, bo wyczytałam w przewodniku, że odjeżdża z rogu ulic Carrer 6 i Calle 4, ale gdy tam przyszliśmy, akurat ktoś nawoływał "Las Lajas" i pytał, kto jedzie. Skwapliwie się zgłosiliśmy i tym sposobem wylądowaliśmy na pace jakiegoś pickup'a razem z odświętnie ubranym Colombiano i jego córką. Zakładaliśmy, że podróż będzie trwała góra 15 minut, ale się przeliczyliśmy - do sanktuarium ciągnął się gigantyczny sznur samochodów, tak więc jechaliśmy trzy razy dłużej niż sądziliśmy. 
Po drodze zauważyłam, że wzdłuż drogi co jakiś czas stoją uzbrojeni żołnierze. Zagaiłam o nich naszego odświętnego współtowarzysza podróży. Z tego, co zrozumiałam, to chodzi tu o zapewnienie bezpieczeństwa. Jak się później okazało, taki widok żołnierzy z bronią gotową do użycia jest powszechny. 
W Las Lajas zostawiliśmy plecaki w jakimś hotelu-restauracji i w ramach wdzięczności za przysługę zjedliśmy tam nasz brunch (dosłownie, bo było to dla nas śniadanie połączone z obiadem). W międzyczasie pan kelner próbował z nami swojego angielskiego będąc przekonanym, że jesteśmy Amerykanami. Jego zasób słów był jednak ograniczony, więc kiedy usłyszał, że odpowiadam mu po hiszpańsku, odpuścił i zaczął już rozmawiać ze mną w swoim ojczystym języku. Standardowo zapytał, skąd jesteśmy. Na moją odpowiedź, że z Polski usłyszałam "aaa, Polonia...". Wiedział tylko, że z Polski jest Juan Pablo II, ale gdzie ta Polska leży, hmmm...
Wzięlam się już na sposób, bo zauważyłam, że ludzie tutaj w miarę się orientują, gdzie leżą Niemcy, więc tlumaczę, że na wschód za Niemcami. Póki co, zaskoczył mnie tylko chłopak z Cuenca, który nas podwiózł do centrum - dokladnie wiedział, gdzie Polska leży.
Po sytym jedzeniu, poszliśmy zobaczyć ten malowniczo położony kościół, gdzie ciągnęły tłumy. 
Do środka nie było najmniejszych szans się dostać, ale słyszałam trochę księdza nawołującego do bicia braw, tylko nie bardzo załapałam po co. W każdym razie ludzie brawa bili.
Wokół kościoła atmosfera piknikowo-odpustowa - stragany, ludzie spacerujący w różne strony, robiący sobie zdjęcia na tle kościoła, gdzieś dalej pałaszujący smażone udka kurczaka w pobliskiej restauracji. I wszędzie tłumy...


O ile do Las Lajas nie było problemu ze znalezieniem transportu, o tyle złapanie czegokolwiek z powrotem do Ipiales przypominało walkę o byt. Kiedy tylko podjechała jakaś taksówka, ludzie szturmem się na nią rzucali i kto pierwszy, ten lepszy. Był tam wprawdzie pan, który - jak twierdził - rządził kto gdzie wsiada, w jakiej kolejności i która taksówka gdzie jedzie, bo nie wszystkie jechały do Ipiales, musiał jednak mocno wszystkim przypominać o swojej roli w tamtym miejscu.
Wreszcie udało nam się dosłownie dopaść taksówkę, z użyciem siły, bo kolega zmuszony był wyrzucić jakiegoś delikwenta z samochodu.
Tak dostaliśmy się na dworzec autobusowy, skąd chcieliśmy pojechać jakimś nocnym kursem do Armenii (to nie tylko były radziecki kraj związkowy ;)). I tu poznaliśmy zupełnie odmienną rzeczywistość niż ta, którą znaliśmy z Ekwadoru, bo okazało się, że z biletem na autobus jak z taksówką z Las Lajas w niedzielę. Do Armienii mogliśmy kupić bilet, ale dopiero na czwartek! Postanowiliśmy więc, że pojedziemy do następnego miasta w kierunku na północ, do którego jest możliwe kupno biletu i odjeżdża jakoś zaraz. Tak padło na Pasto. Stamtąd znów był problem z kupnem biletu do Armenii, za to można było do Cali, jednak dopiero na następny dzień rano. Bo z Cali już jeździ więcej autobusów do Armenii.
Tym sposobem pisząc tego posta siedzę w autobusie relacji Pasto-Cali już siódmą godzinę.
Ale przynajmniej za oknem nareszcie 30 stopni i jak zwykle niebywałe widoki :)


Czasami przez szybę ciężko zrobić zdjęcie...

Przerwa na obiad :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz