Cartagena, wiadomo już, to miejsce wyjątkowo turystyczne, a ceny są adekwatne do liczby turystów, poza tym godne zwiedzenia jest tylko stare miasto i niedaleko położona dzielnica Getsemani, które można obejść w w 2-3 godziny.
Bilety na prom mieliśmy już kupione, ruszyliśmy więc dalej, to znaczy na wschód, do Santa Marta. Niedaleko stąd jest bowiem do Parku Narodowego Tayrona - miejsca również bardzo popularnego wśród turystów, z boskimi plażami otoczonymi górami, z lasami deszczowymi i główną atrakcją - Zaginionym Miastem (Ciudad Perdida). Zaginione Miasto - zgodnie z informacjami z Lonely Planet - zostało wybudowane przez Indian Tayrona pomiędzy XI a XIV wiekiem. Później zadziałali hiszpańscy konkwistadorzy, plemię zniknęło, a po nim miasto, "zjedzone" przez dżunglę. Odkryte zostało dopiero w latach 70-tych XX wieku.
Do Ciudad Perdida są oczywiście organizowane kilkudniowe trekkingi za cenę, bagatela, jakieś 300$. Sam Park nie należy też zresztą do najtańszych - wejście na jego teren to koszt około 20$.
Chyba jednak nie tyle przez ceny, co przez zmęczenie, które mnie dopadło po ponad dwóch tygodniach nieustannej podróży, chodzenia, zwiedzania, nie miałam siły na odwiedzanie kolejnych miejsc. Poza tym karaibska temperatura też nie zachęcała do jakichkolwiek aktywności.
Postanowiłam więc powłóczyć się po mieście. Była niedziela. Poszłam najpierw w poszukiwaniu śniadania na targ, na którym handelek kwitł w najlepsze. Posiedziałam u pana, który uraczył mnie empadandą, czymś, czego nazwy nie pamiętam, ale była to kiełbaska w cieście, bardzo smaczna i koktajlem z owoców o tutejszej nazwie zapote (w słowniku nie znalazłam polskiego odpowiednika tego słowa, ale być może dlatego, że o takim owocu u nas nie słyszano ;)). Porozmawialiśmy sobie o życiu, o tym, czym się zajmuję, o jego znajomych prawnikach, o religijności na wybrzeżu, która w liczbie wiernych nie stoi na wysokim poziomie (jak to pan powiedział: tam gdzie handel, nie ma miejsca na religię).
Jako że postanowiłam poświęcić dzień na nicnierobienie albo prawie nicnierobienie, skierowałam się w kierunku plaży z nadzieją, że może znajdę ustronne miejsce, być może w cieniu, gdzie mogłabym sobie poczytać książkę.
Okazało się, że plaża cienka trochę, ciągnąca się wzdłuż miejskiego bulwaru i zaludniona rodzinami "po uszy". I zewsząd na cały regulator rozbrzmiewała salsa w licznych odsłonach i rytmach. W końcu niedziela.
Szłam sobie więc wzdłuż plaży i bulwaru z aparatem w ręce, co skutkowało tym, że co jakiś czas ktoś machał, żeby mu zrobić zdjęcie. Między innymi pan obejmujący się z żoną (żona ze śmiechem powiedziała, że mam robić zdjęcie tylko małżonkowi). Potem jak zwykle standardowe pytanie, skąd jestem ("ooo, Polonia, Juan Pablo segundo era de Polonia"). Pan powiedział, że ma syna, którym być może byłabym zainteresowana. Gdy nagle wyrósł przede mną syn, okazało się, że to wyrośnięty, pulchny nastolatek, niespecjalnie mną zainteresowany, mimo że tato zachęcał, żeby spojrzał, jaka ładna Polka tutaj siedzi. Ładna Polka miała jednak na nosie duże ciemne okulary, więc przypuszczam, że ani jej urody, ani wieku nie można było łatwo stwiedzić ;).
I tak sobie chodziłam i obserwowałam karaibskich Kolumbijczyków, dużo bardziej otwartych od tych z interioru.
Mam wrażenie, że hałas salsy (bo tego nie da się inaczej nazwać) jest ich naturalnym środowiskiem. Tak jak rzewna muzyka latino w głębi kraju, tak tu salsa jest wszędzie - w knajpkach, autobusach, na ulicy.
Źródłem taniego, acz smacznego jedzenia są... wózki. To znaczy rowery, których przednia część stanowi stoisko, ruszt, lodówkę, w zależności od tego, co stanowi przedmiot sprzedaży. Rano to głównie wózki z empanadami i innymi specjałami im podobnymi. W porze obiadowej - z zestawami obiadowymi - w styropianowych pudełkach zestaw składający się z ryżu, mięsa (wieprzowina bądź kurczak) i mikro surówki - około 5.000-6.000 COP. Wieczorem - wózki z szaszłykami do wyboru - z ostrą kiełbaską i białą kiełbaską (chorizo y butifarra), przekładanymi pieczonymi ziemniaczkami lub z mięsem, też z ziemniaczkami (2.000-2.500 COP). Szaszłyki podgrzewane są na ruszcie i malowane pędzlem jakimś sosem. Pyszne!!! Są też wózki ze świeżo wyciskanymi sokami z lodem, przede wszystkim z limonki i pomarańczy, za 1000 COP lub 2000 COP, w zależności od wielkości kubka.
Generalnie nikomu tutaj nie grozi śmierć głodowa.
Kolumbijczycy - na co już zresztą wcześniej zwróciłam uwagę - nie są przywiązani do czystości miejsc publicznych. Plaża i bulwar pod wieczór były jednym wielkim śmietnikiem. Plastikowe kubki, woreczki, butelki walały się wszędzie w zastraszającej ilości. Jadąc autobusem z powrotem do Cartageny widziałam, że śmietnik wokół domów też nikomu nie przeszkadza, a plastikowe reklamówki roznosi wszędzie wiatr.
Na ulicach szwęda się sporo bezpańskich psów, które za dnia leżą na chodnikach bez życia z powodu doskwierającego upału, a wieczorem biegają tu i tam w poszukiwaniu jedzenia.
Chodząc ulicami Santa Marta wśród trochę bogatszych domów zauważyłam, że służące w mundurkach z białym kołnierzykiem i fartuszkiem to nie fikcja latynoskich oper mydlanych, lecz przeniesiona do nich rzeczywistość.
I to tyle moich refleksji na temat kolumbijskiego życia na karaibskim wybrzeżu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz